Jerzy Frodsom - Ukraińska buta, a polski interes narodowy

Wybuch wojny na Ukrainie był dla Polski pierwszym odczuwalnym symptomem, że skończyła się epoka „końca historii” Fukuyamy. Konflikty na Bliskim Wschodzie, czy napięcia między USA, a Chinami nie były dla nas poważnymi kwestiami zajmującymi nasze myśli, nawet nie odrywały nas od codziennych spraw.  Czołgi na ulicach, setki rakiet, powszechny pobór i dziesiątki tysięcy poległych w bitwach tylko kilkaset kilometrów od naszych domostw zmusiły nas do powrotu na ziemię. Dziś tematy polityczne przestały być kwestiami pustych sporów, a nabrały rangi, która może decydować o naszym życiu i przyszłości naszych dzieci, więc jesteśmy zmuszeni jako naród aby szybko dojrzeć i zacząć grać w tę grę w sposób świadomy. Kwestia stosunku Polaków do Ukrainy stała się tematem nie tylko polaryzującym nasze społeczeństwo, ale także elementem gry obcych wywiadów i wrogich działań w sferze informacyjnej. W tym tyglu i przy obecnym poziomie polaryzacji z czasem zaczyna umykać nam istota sprawy i o tej musimy sobie nieustannie przypominać, by nie stracić jej z oczu.

            Od początku wojny na Ukrainie mainstream polityczny w sposób ponadpartyjny opowiedział się po stronie Ukrainy. Choć nieczęsto nam, narodowym-radykałom, przychodzi zgodzić się z naszą pożałowania godną klasą polityczną, to jak mawiają nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę wskazuje dobrą godzinę. Z mojej perspektywy powszechna zgoda między dwoma największymi obozami politycznymi w naszym kraju oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze zgoda co do kierunku z którego istnieje realne zagrożenie dla Polski. Po drugie w ich opinii siła antyrosyjskiego sentymentu w naszym narodzie jest na tyle silna, że opowiedzenie się po przeciwnej stronie barykady musiałaby się odbić negatywnie na ich słupkach wyborczych nawet w strukturach własnego „betonu partyjnego”. Oczywiście, demokratyczny sentyment nie powinien być głównym determinantem wskazującym na właściwy kierunek polityki państwa, stanowi jednak pewną podpowiedź w poszukiwaniu tego, co reprezentuje obecnie polskiego ducha.

            Na przestrzeni wieków toczyliśmy z Rosją niezliczone wojny i bitwy. Nasze interesy bardzo często okazywały się sprzeczne. Rosja była jednym z naszych zaborców umożliwiając zmazanie naszego państwa z map świata. Stanęła z nami do walki także podczas obu wojen światowych. W trakcie drugiej z nich wbiła nam zdradziecki nóż w plecy, gdy nasi żołnierze walczyli z niemiecką nawałnicą na zachodzie. Zgotowała nam Operację polską NKWD i Katyń. Następnie przez czasy zimnej wojny starali się na wszelkie sposoby nas wynarodowić i zaszczepić w Polakach mentalność „homo sovieticusa” głęboko zakorzenionego w ustroju komunistycznym. Szeroki aparat represji, rozpasłe służby i wszechobecna inwigilacja wspierana przez szeregi pożytecznych idiotów na usługach systemu degenerowały nasze społeczeństwo. Mordowani byli zarówno żołnierze NSZ, czy AK, jak i inni bohaterowie zasłużeni dla naszego narodu jak ks. Popiełuszko. Tortury były na porządku dziennym, a nasz cały naród pełnił rolę sługi zasilającego efektami swojej pracy kremlowskie skarbce. Żaden inny naród w naszej historii nie zasłużył na miano wroga Polski, jak Rosjanie. Oczywiście, historyczne zaszłości nie powinny był głównym determinantem wskazującym na właściwy kierunek polityki państwa, stanowią jednak pewną podpowiedź w poszukiwaniu tego, co może przynieść przyszłość.

            Rosja dziś nie jest tak potężnym państwem jak była w przeszłości. Ostatnim poważnym zasobem tego kraju są jego surowce, a te ze względu na zneutralizowanie gazociągu Nord Stream 2 i przeorientowanie polityki Unii Europejskiej na „zielone” tory, mają tendencję do tracenia na wartości. Utrzymywanie statusu quo w takich warunkach byłoby dla nich biernym oczekiwaniem na kompletne bankructwo i upadek do ligi państw, które nie mają wiele do powiedzenia przy podziale globalnego tortu. Przyszłość świata zdaje się należeć do nowoczesnych technologii informacyjnych, sztucznej inteligencji, robotyki i automatyzacji. W żadnej z tych kategorii Rosja nie jest liderem, ani nie piastuje miejsca, którego by sobie życzyła. Jej głównym źródłem dochodu pozostają surowce, które mają tendencję do utraty wartości, a zatem przyszłość, jaka się przed nimi rysuje to bieda i pozycja państwa klienckiego skazanego na życie z ochłapów większych od siebie. To jest moment, w którym Rosja decyduje się na wykorzystanie sytuacji i zmianę swojego położenia z wykorzystaniem argumentu militarnego. Mimo tego, że armia rosyjska jest przestarzałym tworem o nie najlepszej kondycji, to nadal swoją liczebnością stanowi zagrożenie dla każdego graniczącego z nią państwa. Argument militarny musiał być zastosowany teraz ze względu na coraz mocniejsze uwikłanie USA w konflikt z Chinami. Światowy policjant jest obecnie zbyt zajęty zapasami z rosnącym chińskim smokiem, by powstrzymać strzelaninę w Europie Wschodniej urządzoną przez wychudzonego rosyjskiego niedźwiedzia. Oczywiście, wizja utraty geopolitycznej pozycji przez Rosję, nie powinna być głównym determinantem wskazującym na kierunek dalszych działań tego kraju, stanowi jednak pewną podpowiedź w poszukiwaniu tego, jakie są rzeczywiste cele Federacji Rosyjskiej.

            Ukraina, która jest drugą stroną tej wojny nie jest państwem, które byłoby bliskie polskiemu sercu. Od czasów Chmielnickiego (a nawet wcześniejszych) ludność zamieszkująca tereny obecnej Ukrainy miała negatywny stosunek do Rzeczypospolitej. Jako potężne państwo traktowaliśmy ich w lekceważący i pogardliwy sposób, co pchnęło ich w rosyjskie ręce. Ten historyczny błąd polityki naszego państwa stanowił początek domina, które bez walki oddało Ukrainę w rosyjską strefę wpływów i doprowadziło do oparcia ukraińskiego poczucia tożsamości o antypolonizm i prorosyjskość. W takiej sytuacji naturalnym byłoby oczekiwać, że Ukraińcy z uśmiechem na ustach wielbić będą mateczkę Rosję na przekór „lachom”. Wybuch wojny pokazał jednak, że naród ukraiński wymyka się temu prostemu schematowi, bo jednak pomimo swojego naturalnego antypolonizmu, nie chce u siebie ruskiego miru i woli podjąć walkę z o wiele potężniejszym państwem niż oddać swoją suwerenność. Czemu w narodzie ukraińskim tak szybko po upadku ZSRR pojawił się tak duży opór przed włączeniem z powrotem w rosyjską strefę wpływów, że gotowi są oni przelewać za to swoją krew, możemy tylko domniemywać. Możliwe, że pokolenie pamiętające czasy życia pod rosyjskim butem jednak patrząc w przeszłości nie widzi w niej przyszłości dla swoich dzieci. Oczywiście, antyrosyjska postawa Ukrainy nie powinna być głównym determinantem wskazującym na to, czy powinniśmy wspierać ten kraj w jego poczynaniach, stanowi jednak pewną podpowiedź w poszukiwaniu sojuszników w obronie naszego kraju przed powrotem pod radziecki but.

            W polskiej infosferze, zabarwionej narracją z Kremla, pojawiają się tezy, że to nie Rosji powinniśmy się obawiać, a Ukrainy właśnie. Tego upadłego państwa, które swoją tożsamość narodową opiera na antypolozimie. Zwykle taka narracja poparta jest tezą, że Rosja wcale nie jest wrogim Polsce krajem, a bratnim słowiańskim narodem, który może pomóc nam pomścić Wołyń. Dotychczas byłem przekonany, że absurdalność „ukraińskiego zagrożenia” jest tak duża, iż nie ma się czym przejmować. Obecnie jednak mam wrażenie, że narracja ta zaczyna zyskiwać na sile i ostatecznie możemy pewnego dnia obudzić się w kraju, w którym kilkadziesiąt procent społeczeństwa będzie obawiało się bardziej niewielkiej, zniszczonej wojną i biednej Ukrainy niż potężnej i rozpędzonej wojennym szałem Rosji. Gospodarka Ukrainy jest zrujnowana na najbliższe kilkadziesiąt lat, jej uzbrojenie jest nieustannie na granicy zupełnego wyczerpania i bez militarnej kroplówki z Zachodu nie byłoby możliwe dalsze prowadzenie tej wojny. Polityczne aspiracje Ukraińców są w oczywisty sposób antyrosyjskie, co każe im zabiegać o miejsce w szeroko pojętym świecie zachodnim, gdzie Polska ma istotne znaczenie i atakowanie nas byłoby w takim przypadku działaniem kontrskutecznym. Co więcej aktualna egzystencja Ukrainy jest bardzo mocno zależna od polskiego wsparcia logistycznego, więc koncept „zagrożenia ukraińskiego” zdaje się być absurdalny ponad wyobrażenie. Oczywiście, niemal pełna zależność istnienia Ukrainy od wsparcia z Polski, nie powinna być głównym determinantem wskazującym na to, które z tych państw może stanowić dla siebie zagrożenie, stanowi jednak pewną podpowiedź w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy prokremlowska narracja stanowi obrazę inteligencji odbiorców.

            W ramach działań na froncie wojny informacyjnej rosyjska agentura używa w zasadzie tylko jednego narzędzia, a jest nim „karta Wołynia”. Zbrodnia wołyńska, która była nieprawdopodobnie brutalną rzezią dokonaną przez Ukrainców na Polakach zamieszkujących tereny Małopolski Wschodniej, jest doskonałym narzędziem do dzielenia Polaków i polaryzowania naszych rodzimych frakcji politycznych. Z jednej strony jest ona rzeczywistą krzywdą doznaną przez nasz naród i niezabliźnioną raną, której Ukraińcy nie chcą wyleczyć. Z drugiej strony nasze mainstreamowe media zrobiły modę na „proukraińskość” i każdego, kto wypowie się w kwestiach Wołynia wrzuca się do worka z „ruskimi onucami”. Powstaje w ten sposób podział na „samodzielnie myślących polskich polaków”, którzy wojują w internecie z „wielbicielami Ukrainy”, a zdrowy rozsądek stoi obok tego pożałowania godnego obrazka i czeka aż ktoś dopuści go do głosu. Gdyby przypadkiem, te plemiona obrzucające się nawzajem ekskrementami na chwilę umilkły moglibyśmy usłyszeć, że wybór strony w wojnie między Rosją, a Ukrainą nie jest wyborem między dobrem, a złem. Mamy tutaj do czynienia raczej z wyborem na skali szarości, gdzie Rosja zbliża się do czerni pobielonej wapnem katyńskich grobów, a Ukraina przypomina szarość zbutwiałego drewnianego krzyża na wołyńskim polu. Nie jest to wybór, który jest dla Polaka, a tym bardziej polskiego nacjonalisty, czymś przyjemnym. W czasach trudnych trzeba jednak dokonywać trudnych wyborów i wspieranie Ukrainy w takiej sytuacji jest jedynym słusznym wyborem. Z perspektywy historycznej, geopolitycznej, ekonomicznej, czy jakiejkolwiek innej, Ukraina nie stanowi dla Polski zagrożenia, a Rosja rozpoczęła swój manewr w geopolitycznej grze. Ten manewr może stanowić o jej przyszłości na wiele następnych pokoleń, więc nie możemy liczyć, że zadowoli się kawałkiem Ukrainy. Byłoby to myślenie życzeniowe i nieodpowiedzialne, zwłaszcza, że obecnie na terenie Ukrainy ważą się losy naszych dzieci i wnuków, którym życzę żeby nigdy nie musiały z bliska poznawać „ruskiego miru”. Oczywiście, niezabliźniona wołyńska rana jest wykorzystywana przez kremlowską propagandę, nie powinna być głównym determinantem wskazującym na to kogo popierać w bieżącym konflikcie.

             Oficjalny cel przyświecający rosyjskiej „operacji specjalnej” to „denazyfikacja” Ukrainy. Cel ten został sformułowany w sposób nad wyraz przemyślany, bowiem działa on na korzyść Moskwy w dwójnasób. Po pierwsze „antyfaszystowskie” nastawienie działa skutecznie na wewnętrznym rynku politycznym, gdzie pielęgnowana jest legenda jakoby to dzielna Rosja pokonała złych „nazistów”, a więc przedstawia atrakcyjny powód uzasadniający zbrojne działanie w oczach przeciętnego Rosjanina. Po drugie w całym zachodnim świecie „nazizm” jest synonimem wszelkiego zła, więc nie można się ideologicznie przeciwstawiać walce z tym typem zła, które doprowadziło do Holocaustu i Auschwitz Birkenau. Teza ta jednak nie znalazła podatnego gruntu w świecie zachodu, ponieważ było widać, że jest ona grubymi nićmi szyta, a Putin nie stanowi wiarygodnego „denazyfikatora”. W pierwszych dniach wojny, jako naród szeroko rzuciliśmy do udzielania pomocy uchodźcom z Ukrainy. Nikt z nas nie wierzył, że te całe masy ludzkie to „krwiożerczy naziści”.  Nie widzieliśmy swastyk na ramionach uchodźców, a dzieci nie ukrywały za pazuchą swoich podręcznych wydań „Mein Kampf”, uznaliśmy, że Putin kłamie żeby powiedzieć cokolwiek, a tak naprawdę zależy mu na Ukraińskich surowcach i ratowaniu własnego upadającego państwa za pomocą instrumentu militarnego. Mogłoby się zdawać, że za chwilę wszyscy zapomną z jakiego powodu wybuchła ta cała wojna i w naszych oczach pozostanie obrazek złego Putina atakującego niewinną Ukrainę. Tymczasem na pomoc upadającej kremlowskiej propagandzie przybyli sami… Ukraińcy. Prezydent Ukrainy – Zełeński, swoją natarczywością w staraniach o pomoc zagraniczną utworzył sobie wizerunek agresywnego żebraka. Pomimo ilości wsparcia jakie otrzymał między innymi od naszego kraju, nadal wypowiada się z pozycji „domagania się” nie wykazując ani krzty wdzięczności za dotychczas udzieloną pomoc. Co więcej, ma on czelność krytykować naszą postawę, czy uderzać w nasz rynek za pomocą Unii Europejskiej (sprawa zboża), czy poniżać Polskę poprzez pomijanie jej w rozmowach na różnych szczeblach dyplomatycznych. Zełeński mógłby być po prostu człowiekiem przytłoczonym i zmęczonym całym nawałem obowiązków – nad wyraz wykończoną jednostką, która nie myśli trzeźwo. Wbrew tej tezie ukraińska klasa polityczna – jako zbiorowość – nadal nie zezwoliła na ekshumacje ofiar zbrodni wołyńskiej. Ukraińscy nacjonaliści nadal paradują z wizerunkiem Stepana Bandery, budują mu pomniki i nazywają na jego cześć ulice. Do dziś pojawiają się zdjęcia, które niefrasobliwie zamieszczają na twitterze ukraińskie organizacje wraz ze zbrodniarzami odpowiedzialnymi za tę zbrodnię. Jak zsumujemy te wszystkie obrazki i te wszystkie fakty, które nadal pojawiają się w mediach – pomimo tego, że Ukraińcy znają nasz stosunek w tej sprawie oraz rosyjską narrację o „denazyfikacji” – to wydawać by się mogło, że sami Ukraińcy działają na rzecz przypomnienia nam, o samym celu tej wojny. Złe relacje z Polską w obecnym położeniu Ukrainy zdają się być ich gwoździem do trumny, bo nadal stanowimy centralny punkt w logistyce zachodniego wsparcia. Potwierdzanie słuszności narracji z kremla również zdaje się być działaniem, który będzie mógł mieć duży wpływ na społeczną akceptację kolejnych pakietów pomocowych – zwłaszcza w obliczu przedłużającej się wojny i nie najlepszej kondycji gospodarek USA i UE. Przyczyn dla których Ukraińcy są tak krótkowzroczny i marnotrawią potencjał do pogodzenia naszych narodów na kanwie wspólnej antyrosyjskości możemy się tylko domyślać, nie powinny one jednak mieć udziału w naszych poszukiwaniach polskiego interesu narodowego.

            W całej tej sytuacji, gdzie Ukraina sama utrudnia nam zabliźnienie historycznych ran i daje pożywkę dla moskiewskiej narracji, nie możemy pozwolić sobie na wygodę „nielubienia” Ukrainy. Nasze wsparcie dla Ukrainy w tej wojny nie wynika i wynikać nie może z naszych sympatii, antypatii czy sentymentów do tego kraju. Nasze wsparcie jest wynikiem kalkulacji, z której wynika, że wychudzony, głodny rosyjski niedźwiedź jest nieszkodliwy, gdy jest od nas oddzielony solidnym kamiennym murem. Aktualnie rolę tego muru pełni butna i niewdzięczna Ukraina, ale kto przy zdrowych zmysłach o istnieniu tego muru decyduje w oparciu o to, czy lubi budulec z jakiej jest wykonany?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *