Łucja Dzidek - (De)Presja. Komu zależy, byśmy łykali mit psychotropów?

Nie milkną echa afery, która rozpętała się wokół znanej pisarki i podróżniczki, Beaty Pawlikowskiej. Na kanale celebrytki trzy tygodnie temu pojawił się film [1] pt. „Depresja. Najnowsze badania naukowe”, w którym zaprezentowała ona m.in. opublikowaną latem 2022 metaanalizę dokonaną przez zespół prof. Joanny Moncrieff, psychiatry i uczonej z Kolegium Uniwersyteckiego w Londynie, a także inne, starsze pozycje literaturowe dotyczące tematyki zaburzeń depresyjnych: ich przyczyn, modelu oraz leczenia.

W materiale padły między innymi tezy, że leki psychotropowe nie leczą depresji, a jedynie „dają wrażenie łagodzenia objawów”; są substancjami psychoaktywnymi, które zmieniają osobowość; mogą powodować zmniejszenie poziomu empatii; mają skutki uboczne i potencjał uzależniający. Nie minęła doba od jego publikacji, a w sieci zawrzało. Ludzie zaczęli masowo wyzywać Pawlikowską od szamanów i szarlatanów. Zarzucano jej, że nie ma kompetencji, by zabierać głos w tej kwestii, że zniechęca chorych do leczenia i niechybnie będzie miała krew na rękach. Natychmiast zareagowała Maja Herman, określająca się jako „psychiatrka, hipnoterapeutka, arteterapeutka i mediainfluencerka”, która w błyskawicznym tempie zebrała ponad 30 tys. zł na wytoczenie Pawlikowskiej procesu sądowego. Według lekarki, podróżniczka przedstawiła „nieprawdziwe informacje, które stanowią niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia setek tysięcy osób chorujących na depresję”. „Czas zacząć karać!” – grzmiała.

W pierwszym odruchu Beata Pawlikowska ustawiła wideo jako prywatne, publicznie za nie przeprosiła i zadeklarowała, że nie będzie więcej poruszać publicznie tematu zaburzeń psychicznych. Szybko jednak zreflektowała się, przeprosiny wycofała i podjęła kroki prawne. Żąda od Mai Herman przeprosin oraz kwoty 50 tys. złotych za naruszenie dóbr osobistych. Wycofała również wcześniejszą deklarację – zapowiedziała powołanie fundacji mającej nieść pomoc osobom z depresją i schizofrenią.

Nie na potyczkach celebrytów zamierzam jednak się skupić w tym artykule, a na kolejnej odsłonie woke culture, z którą po raz pierwszy styczność miałam w środowisku akademickim, gdzie występuje najczęściej jako cancel culture. Dla niewtajemniczonych: czym jest woke, czyli kultura krzywdy, kultura bycia ofiarą, kultura płatków śniegu? Katarzyna Szumlewicz [2] opisuje to zjawisko tak: „To prześladowanie J.K. Rowling za sprzeciw wobec pojęcia „osoba menstruująca”. To tropienie wszędzie „kultury gwałtu”, ale niedostrzeganie jej w pornografii. To ustrajanie w tęczę każdego skrawka użytkowej przestrzeni, gdyż bez tego zostanie się nazwanym „homofobem”, czy celebrowanie mnóstwa nowych świąt, dotyczących niezliczonych mniejszości seksualnych, każdej mającej swoją flagę, w ramach „polityki inkluzywności. (…) Woke to „przebudzeni”, dostrzegający we wszystkim systemowy ucisk i nieobojętni na niego. Sprawiedliwość społeczna to ich działania mające na celu obalenie istniejącego zła.”

Ktoś mógłby zapytać, jak ma się to do przypadku Pawlikowskiej? Może jej materiał naprawdę był społecznie szkodliwy i spotkał się ze słuszną reakcją? Zanim jednak przejdziemy do jego merytorycznej oceny, przyjrzyjmy się temu, w jaki sposób wyglądała debata publiczna w pierwszych dniach, czy nawet godzinach od jego publikacji. Pominiemy oczywiście komentarze randomowych ludzi, a skupimy się na tym, co serwowały nam media głównego nurtu. Grzmieli w nich przedstawiciele psychobiznesu – psychiatrzy, psycholodzy i psychoterapeuci, jak mantrę powtarzający słowa o konieczności farmakoterapii depresji. Nie brakło też opinii pacjentów: „Gdybym obejrzała film Pawlikowskiej, gdy chorowałam na depresję, mogłoby mnie już nie być” – głosił nagłówek artykułu z Newsweeka. Pod adresem dziennikarki padały zarzuty prezentowania nieprawdziwych, pseudonaukowych opinii. Nie podejmowano jednak z nimi żadnej polemiki, tak jakby było oczywistym i jasnym jak słońce, że mamy do czynienia z zupełnie przypadkową, nieprzemyślaną wypowiedzią osoby, która nie ma zielonego pojęcia w temacie. Przyznam szczerze, że zanim sięgnęłam do źródłowego materiału, a sytuacja znana mi była jedynie z mediów, miałam dokładnie takie jej wyobrażenie: ot, kolejna celebrytka chlapnęła coś głupiego. Gdy jednak włączyłam nagranie, opadła mi szczęka – przecież tam każda teza podpisana była cytowaniem piśmiennictwa! Podróżniczka wyraźnie zaznaczyła w nim, że nie jest lekarzem ani naukowcem; jej film nie ma charakteru porady lekarskiej, referuje w nim jedynie publicznie dostępne i znane w środowisku medycznym prace. Wbrew temu, co sugerowały brukowce, wcale nie zanegowała przydatności farmakoterapii w leczeniu depresji, wskazywała jedynie na jej ograniczenia. I wtedy stało się dla mnie jasne: nie byłoby tego szumu, gdyby ten materiał nie był kawałem solidnej, dziennikarskiej roboty, efektem skrupulatnego zapoznania się z bogatą literaturą przedmiotu. Czy Maja Herman i ci, którzy poszli w jej ślady, nakręcając w ciągu kilkunastu godzin spiralę nienawiści przeciwko Pawlikowskiej, tak pewni fałszywości podawanych przez nią informacji, zdążyli w tym czasie zapoznać się ze wszystkimi cytowanymi przez nią publikacjami? Czy zanim zapalili pochodnie, zadali sobie trud znalezienia choć jednego merytorycznego błędu w tym, co powiedziała dziennikarka? To właśnie jest woke.

Do sprawy odniósł się, na łamach Gazety Prawnej [3], dr Radosław Stupak, którego praca doktorska, obroniona na Uniwersytecie Jagiellońskim, dotyczyła właśnie krytyki modelu biomedycznego w psychopatologii.

– To, co Pawlikowska powiedziała na temat działania antydepresantów, znajduje potwierdzenie w literaturze naukowej. Nikt dziś nie uważa, że leki leczą przyczyny depresji, bo tych przyczyn nadal nie znaleziono – stwierdził dr Stupak. – Nie udało się do tej pory ustalić biologicznych mechanizmów zaburzeń psychicznych. Można Pawlikowskiej zarzucać pewne nieścisłości i błędy dotyczące szczegółów, ale obraz, który przedstawiła, nie jest sprzeczny z tym wyłaniającym się z badań.

W udzielonym wywiadzie dr Stupak przypomniał również, że Maja Herman była oskarżona o fałszowanie podpisów pod opiniami psychiatrycznymi, które sporządzała jako biegła sądowa. Choć sama zainteresowana utrzymuje, że sprawa została umorzona, jego zdaniem wiarygodność tej osoby jest co najmniej wątpliwa.

– U nas nie można powiedzieć złego słowa o lekach, bo zaraz słychać głosy, że to nieodpowiedzialne i „straszenie pacjentów”.

Na pytanie dziennikarki, dlaczego tak jest, odpowiedział, że nie są to kwestie psychologii, ale raczej polityki. – Może ma to związek z tym, że rynek antydepresantów jest wart prawie 20 mld dolarów?

Doktor Radosław Stupak przekonuje, że nie ma żadnych dowodów na to, by leki antydepresyjne w jakikolwiek sposób zapobiegały samobójstwom.

– Leczona depresja też może prowadzić do śmierci, według niektórych danych nawet częściej niż nieleczona. (…) Są też analizy sugerujące, że przyjmowanie antydepresantów nawet zwiększa to ryzyko, szczególnie na początku, gdy mogą one nasilać niepokój i zwiększać pobudzenie. Właśnie dlatego FDA (amerykańska Agencja Leków i Żywności) oficjalnie przestrzega przed przepisywaniem leków dzieciom i młodzieży. W maju 2021 r. Cochrane, brytyjska organizacja wyznaczająca standardy medycyny opartej na dowodach, opublikowała metaanalizę, w której jest jasno powiedziane: korzyści ze stosowania antydepresantów przez dzieci są w zasadzie nieistotne, natomiast możliwe jest w ich przypadku nieznaczne zwiększenie ryzyka samobójstwa. Stwierdza też wprost: rodzi to pytanie, czy leki te w ogóle powinny być im przepisywane.

Przypomina również o tym, że istnieje zjawisko naturalnej remisji – szacuje się, że w ciągu roku przynajmniej u 53 proc. osób cierpiących na depresję mija ona samoistnie, bez żadnych oddziaływań leczniczych i terapeutycznych. A jak właściwie działają antydepresanty? Dzisiaj nie mamy już żadnych złudzeń, że teorię serotoninową, na której dekadami jechała psychiatria i na której podstawie opracowane zostały leki SSRI (inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny), możemy włożyć między bajki.

– Hipoteza o nierównowadze chemicznej dominowała w psychiatrii od dekad. Jednak naukowcy badający zaburzenia psychiczne już 20 lat temu wiedzieli, że nie ma wielu dowodów na związek serotoniny z depresją lub że są one sprzeczne. W najważniejszych pismach akademickich na świecie już dawno pojawiały się artykuły o tym, że marketingowo wykreowany obraz hipotezy serotoninowej nie jest zgodny ze stanem wiedzy. Ponieważ metaanaliza Moncrieff przebiła się do dużych mediów, nie dało się już dłużej tego bagatelizować – tłumaczy dr Stupak i przypomina, że w medycynie opartej na dowodach metaanaliza stanowi najwyższy, najmocniejszy dowód.

Można zapytać, na czym w takim razie polega terapeutyczne działanie inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny? Czy coś, co zostało wykreowane w oparciu o błędną teorię, ma prawo działać?

– Jeśli weźmiemy konkretną osobę, to na poziomie biologicznym nie będziemy w stanie stwierdzić, czy ona ma depresję czy nie. Możemy jedynie mówić o niewielkich średnich różnicach w określonych wskaźnikach między grupami ludzi. Kryteria diagnostyczne DSM-5 (klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego ) są zupełnie arbitralne. Przyjmuje się, że z depresją mamy do czynienia, gdy występuje pięć z dziewięciu ustalonych objawów. I na tej podstawie próbuje się następnie znaleźć biologiczne mechanizmy jej działania, co – jak już wiemy – nikomu się dotąd nie udało – kwituje dr Stupak.

Psycholog, za prof. Joanną Moncrieff, proponuje więc postrzegać „leki antydepresyjne” nie jako leki per se, tylko jako substancje psychoaktywne, które nie oddziałują na przyczyny, a jedynie na objawy. Antydepresanty po prostu zmieniają to, jak ktoś się czuje – i to niezależnie od tego, czy ma depresję lub inne zaburzenie, czy ich nie ma. Tak jak alkohol zmniejszy u nas poziom lęku, bez względu na

to, czy mamy zaburzenie lękowe. I okazuje się, że podobnie jak przy regularnym topieniu smutków w alkoholu, długofalowe jechanie na psychotropach też nie jest neutralne dla naszego zdrowia.

– Wiele osób, które przyjmują je przez dłuższy czas, ma później problem z odstawieniem, bo pojawia się u nich biologiczna zależność: mózg adaptuje się do leków i ich wycofanie może powodować ciężkie objawy trwające miesiącami, a nawet latami – tłumaczy dr Stupak. Czy zależność jest tym samym, co uzależnienie?

– Uzależnienie można zdefiniować w taki sposób, że wiąże się z potrzebą zwiększania dawek, organizowaniem sobie życia wokół poszukiwania substancji, odczuwaniem przyjemności z jej zażywania, obniżeniem funkcjonowania psychospołecznego itp. W tym sensie leki SSRI nie uzależniają. Ale już benzodiazepiny – zdecydowanie tak. Natomiast zależność fizyczna to sytuacja, gdy wycofywanie substancji wiąże się z szeregiem nieprzyjemnych, negatywnych odczuć, czasem wręcz groźnych dla zdrowia i życia, np. niepokojem, pobudzeniem, problemami ze snem. Często te objawy są też interpretowane jako nawrót choroby, mimo że nim nie są.

Choć obiecałam sobie, że ograniczę do minimum własne komentarze i oddam głos ekspertowi, w tym momencie nie mogę nie zauważyć, że dr Stupak koncentruje się wyłącznie na kwestii uzależnienia tudzież zależności w sensie fizycznym. A przecież nie jest chyba tajemnicą, że istnieje również aspekt psychiczny. Czy alkoholik zostałby alkoholikiem, gdyby nie odkrył, że picie – z jego subiektywnej perspektywy – pomaga mu radzić sobie z trudnymi emocjami? I czy przypadkiem nie w podobny mechanizm wtłacza nas psychobiznes? Mimo iż środowisko medyczne od dawna wie, że teoria serotoninowa ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co krasnoludki, afera z Pawlikowską dobitnie pokazała, jak bardzo jesteśmy, jako społeczeństwo, programowani, by wierzyć, że psychotropy, rozdawane na depresję jak cukierki – do ich otrzymania wystarczy zaledwie kilka minut rozmowy w gabinecie! – to leki z prawdziwego zdarzenia. Leki, a więc coś, czego potrzebujemy. Coś, bez czego sami nie damy sobie rady, tak, jak cukrzyk nie poradzi sobie przecież bez insuliny. Stąd już tylko krok do wyrobienia u siebie przekonania, że dobrze czuć możemy się tylko dzięki tabletce. Śmiem wątpić, czy idziemy w dobrym kierunku, jeśli leczenie depresji opieramy na takim ustawieniu systemu.

Jak wskazuje sama prof. Joanna Moncrieff, psychoaktywny efekt działania „leków” (cudzysłów mój) może być pomocny, aby przetrwać ciężkie sytuacje. Nie ma to jednak nic wspólnego z usuwaniem nieprawidłowości w mózgu, które miałyby leżeć u podstaw depresji, jak próbuje się nam wmawiać. Według lekarki i badaczki, podejście koncentrujące się na biologicznym podłożu cierpienia psychicznego należy odrzucić nie tylko dlatego, że mimo wielu lat badań brak jakichkolwiek dowodów potwierdzających taką zależność, ale również dlatego, że zaniedbuje ono rolę czynników ekonomicznych, kulturowych, społecznych, psychologicznych.

I w ten sposób zbliżamy się do lądowania. Jeśli chcemy mówić o depresji i sposobach jej leczenia, najpierw zmierzyć musimy się z fundamentalnym pytaniem, jakim jest pytanie o paradygmat; przeskoczyć podstawowe problemy natury konceptualnej: czym właściwie jest depresja, jakie dziedziny wiedzy są właściwe, by ją badać i jakimi metodami to robić?

Ktoś w tym momencie zakrzyknie, podobnie jak wtedy, gdy wątek Pawlikowskiej poruszałam w mediach społecznościowych: „Hola hola, Dzidek! Jakie masz kompetencje, by się tutaj mądrzyć? Ukończone studia medyczne są?” Więc odpowiem: nie, nie są. Są za to z astrofizyki, i w mojej skromnej opinii, całkiem nieźle przygotowały mnie do odróżniania nauki od pseudonaukowego bełkotu. Jeśli fizycy muszą nieustannie zadawać sobie pytanie, jakie elementy poszczególnych teorii są niezbywalne, a jakie nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością; czym właściwie jest to, co badają i jaki model najlepiej to opisuje, podobnego podejścia życzyłabym sobie w odniesieniu do czegoś, co w przeciwieństwie do budowy czarnych dziur, ma realny wpływ na życie milionów ludzi na świecie. I dlatego osobom, które mnie czy Beacie Pawlikowskiej zarzucają brak wykształcenia medycznego, co rzekomo ma rzutować na nasze kompetencje do wypowiadania się w rzeczonym temacie, zadam pytanie za sto punktów: w jaki sposób wykoncypowaliście, że to właśnie medycyna jest obszarem właściwym rzeczowo w kwestii psychicznego dobrostanu człowieka? Tak mocno przyzwyczailiśmy się do medykalizacji tego, co dzieje się w naszych umysłach – zewsząd słyszymy o „zdrowiu psychicznym”, bombardowani jesteśmy peanami na cześć „terapii”, psycholodzy w mediach głównego nurtu pouczają nawet o „zdrowych związkach” – że mało kto w ogóle zadaje sobie pytanie, czy aby na pewno każdy obszar naszego życia psychicznego powinien być zawłaszczany przez medycynę, a my programowani na to, by to postrzegać przedstawicieli służby zdrowia jako ekspertów właściwych do rozwiązywania pojawiających się tam problemów.

W tym krótkim artykule nie jestem w stanie poruszyć wszystkich kwestii, jakie uświadomiła mi nagonka na Beatę Pawlikowską ani podyktować gotowej odpowiedzi na każde pojawiające się pytanie. Depresja bez wątpienia jest bardzo poważnym problemem, dotykającym wielu osób na świecie. Czy jednak myślenie o niej jak o chorobie, która musi być leczona przez lekarza za pomocą ingerencji w organizm, jest właściwym punktem wyjścia? Jeśli posiedzimy przez kilka godzin na mrozie w samej bieliźnie, nabawimy się odmrożeń kończyn. Czy jednak ktokolwiek rozsądny stwierdzi, że przyczyna tej dolegliwości leży w nas? Będzie oczywistym, że organizm jedynie dostosował się do warunków zewnętrznych, i zrobił to w jedyny możliwy dla siebie sposób. No ale, powie ktoś, przecież odmrożenia się leczy. Bynajmniej nie twierdzę, że ludzi w depresji należy pozostawiać samych sobie. Może jedynie nie wmawiać im, że z ich mózgami jest coś nie tak? I nie łudzić się, że bezdomnemu na mrozie do pełni dobrobytu brakuje jedynie koca i termosu?

– Czy nie warto bardziej skoncentrować się na poprawie warunków pracy czy zapobieganiu przemocy domowej, zamiast sugerować ludziom, by zagłuszali cierpienie środkami psychoaktywnymi? W neoliberalnym kapitalizmie najłatwiej jest przerzucać odpowiedzialność na jednostki, by w złych warunkach dawały sobie radę same – konstatuje dr Radosław Stupak. Podobne wnioski przedstawiła już w 2012 r. socjolog Eva Illouz [4]:

„Staliśmy się wyłącznymi właścicielami na przykład naszej złości i naszej depresji. Przestały one być oznakami zawodności porządku społecznego, a zaczęły świadczyć o wadliwości psyche. (…) Jednostka zwraca się dziś tylko do siebie samej, by wyjaśnić, co jest nie tak z jej życiem, w ogóle nie odnosząc tej kwestii do instytucji politycznych.”

Bibliografia:

[1] https://www.youtube.com/watch?v=H1DYxF5zIMg [dostęp 11.02.2023]
[2] https://wei.org.pl/2022/aktualnosci/katarzynaszumlewicz/woke-kultura-przesady-i-cynicznych-ofiar/ [dostęp 11.02.2023]
[3] https://www.gazetaprawna.pl/magazyn-na-weekend/artykuly/8647046,depresja-leczenie-depresji-leki-pawlikowska.html [dostęp 11.02.2023]
[4]Illouz E., Halawa M., Dembek A., Praca „ja”. Z Evą Illouz rozmawiają Mateusz Halawa i Agata Dembek, 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *