Na temat problemów trapiących polski system edukacji pisać można wiele. Wprowadzane co kilka lat reformy nie przynoszą niestety pożądanych efektów. Wydaje się, że jednym z kluczy do sukcesu musi być zmiana filozofii nauczania, a także pewnych zmian w relacji uczeń- nauczyciel. W końcu szkoła to nie tylko nauka, ale też cały proces wychowania (choć w tej drugiej kwestii znacznie ważniejsza jest rola rodziców).
Dzieci już od początku swojej przygody z edukacją przygotowywane są do „wyścigu szczurów”. Na tak zwane zajęcia rozwijające zapisywane są niekiedy nawet niemowlaki. Ze strony pedagogów i psychologów pojawiają się jednak ostrzeżenia, iż nadmierne stymulowanie kilkumiesięcznych dzieci może mieć negatywny wpływ na ich sen, który niezbędny jest do przetworzenia i utrwalenia tego, czego maluch nauczył się w ciągu dnia.
Rodzice podczas wyboru żłobka czy przedszkola dla swojego dziecka coraz częściej kierują się przede wszystkim możliwością wyboru zajęć dodatkowych. Nikogo nie dziwi już fakt, iż przedszkolaki uczą się kilku języków czy uczęszczają na kursy programowania. Istnieją nawet specjalne przedszkola, które dostępne są tylko dla dzieci szczególnie zdolnych i aby dostać się do nich, należy przejść rozmowę kwalifikacyjną. W rzeczywistości zajęcia dodatkowe nie przyspieszają w żaden sposób rozwoju dziecka. Przedszkolak potrzebuje przede wszystkim swobodnej zabawy i pielęgnowania relacji z rodzicami.
Dzieci w wieku szkolnym stają się niekiedy uczniami „na dwa etaty”. Oczywiście, zajęcia dodatkowe bardzo często dostarczają maluchowi mnóstwo frajdy i stają się okazją do wspólnego spędzania czasu z rówieśnikami. Należy cieszyć się z tego, że młody człowiek chce uczęszczać na zajęcia sportowe czy na kurs rysunku. Inicjatywa powinna jednak wychodzić tu ze strony dziecka, nie może być mowy o zmuszaniu. Nikt z nas nie potrafi być przecież non stop skupiony, każdy potrzebuje czasu na odpoczynek i relaks.
Kluczem do sukcesu jak zwykle jest więc zdrowy umiar. Ponadto w mojej opinii należy zadbać o to, aby zajęcia dodatkowe nie były swego rodzaju przywilejem dla dzieci z bogatych rodzin. Jakże często słyszymy o konieczności zapisania dziecka na dodatkowy angielski, bo nauka w szkole stoi na śmiesznie niskim poziomie. Według danych z CBOS z dodatkowych zajęć korzysta aż 25% polskich rodzin. Wartość rynku korepetycji w Polsce w 2021 roku wyceniono aż na siedem i pół miliarda złotych. Liczby te z pewnością budzą w nas słuszne przerażenie. Ktoś słusznie mógłby zapytać: Po co w takim razie szkoła, skoro uczeń i tak zmuszony jest do korzystania z płatnych zajęć dodatkowych? Zjawisko to jest swego rodzaju patologią. System powinien umożliwić młodemu człowiekowi korzystanie z nauki, która jest w stu procentach bezpłatna. Musi być to nauka na wysokim poziomie, która umożliwi uczniowi zdanie matury i dostanie się na wymarzone studia.
Oprócz zajęć dodatkowych, dostępnych co do zasady tylko dla osób zainteresowanych, istnieje też wiedza, która powinna być obligatoryjna dla wszystkich. Postulowane niekiedy przez środowiska prawicowe zniesienie obowiązku szkolnego uznać należy za głupotę, która w końcowym efekcie doprowadzi do swego rodzaju cofnięcia cywilizacyjnego. Nie wyobrażam sobie powrotu do czasów, kiedy większość społeczeństwa stanowili analfabeci. Podobnie, jak nie wyobrażam sobie Polaków, którzy nie umieją poprawnie porozumiewać się w języku ojczystym, nie czytali nigdy „Pana Tadeusza” albo nie znają historii Polski czy nawet historii Europy. Przedmioty ścisłe w dzisiejszych czasach są bardzo ważne, ale należy również przywrócić humanistyce należne jej miejsce. Nie może być mowy o patrzeniu na tak zwanych humanistów ze swego rodzaju pogardą i wmawianiu im, że preferowane przez nich przedmioty są gorsze i niepraktyczne.
Uważam ponadto, że z politowaniem należy patrzyć na kontrowersje wokół powrotu łaciny do szkół. Nauka tego języka powinna być obowiązkowa przynajmniej dla uczniów szkół średnich.
Że niby niepraktyczne i niepotrzebne w życiu codziennym? Cóż, nie chodzi tu tylko o możliwość zapoznania się ze spuścizną literacką naszych przodków, ale też o… ćwiczenie pamięci czy naukę logicznego myślenia.
Brytyjska pisarka Dorothy L. Sayers napisała w 1947 roku esej pt. „Zagubione narzędzia uczenia”. Autorka zastanawiała się nad tym, dlaczego uczniowie po zaliczeniu materiału szybko zapominają jego treść. Dlaczego osoby wykształcone tak łatwo ulegają propagandzie czy różnego rodzaju reklamom? Dlaczego tak wiele osób nie potrafi już odróżnić książki dobrze udokumentowanej od słabej merytorycznie? Według Savers przyczyną było właśnie porzucenie klasycznej metody nauczania, opartej na tzw. trivium i quadrivium. Nie chodzi tu rzecz jasna o naśladowanie przeszłości, ale o dostosowanie starej metody do współczesnych realiów i do współczesnego staniu wiedzy. Przypomnijmy, że metoda klasyczna, znana już w czasach starożytnych, była sposobem nauczania opartym na siedmiu sztukach wyzwolonych (artes liberales), których celem było przekazanie człowiekowi ogólnej wiedzy o świecie. Obejmowały one trzy sztuki literackie (trivium): gramatyka (poznawanie struktury języka), dialektyka (ucząca logicznego wiązania poznanych faktów i argumentowania) i retoryka (sztuka sprawnego wyrażania myśli i przekonywania słuchacza do swojego stanowiska). Uzupełnieniem były tak zwane quadrivium: geometria, arytmetyka, astronomia i muzyka.
Wymienione powyżej nauki były podstawą do dalszego kształcenia: prawniczego, medycznego i teologicznego. Edukacja klasyczna najpierw wyposażała więc człowieka w poszczególne sprawności, a dopiero potem przekazywała umiejętności praktyczne.
W książce „Dobrze wyszkolony umysł” do trivium nawiązują Susan Wise Bauer i Jessie Wise (córka i matka). Jessie w latach siedemdziesiątych XX wieku kształciła swoje dzieci w domu i wzorowała się właśnie na metodzie klasycznej. Było to szczególnie owocne w przypadku Suzan, która jest dziś osobą wszechstronnie wykształconą i zna kilka trudnych języków (łaciński, grecki, hebrajski i koreański). Podkreślić należy, iż dla Jessie gramatyka, dialektyka i retoryka nie były osobnymi przedmiotami, ale swego rodzaju filozofią nauczania określonych treści. Dziecko w pierwszych klasach początkowych miałoby otrzymywać podstawową wiedzę, później, na etapie dialektyki uczyłoby się argumentacji i logicznego łączenia w całość poznanych wcześniej faktów.
Ostatni etap, retoryka, polegałby na ćwiczeniach w przekazywaniu zdobytej wiedzy w sposób przekonujący i zrozumiały dla słuchaczy. Zarówno Susan, jak i jej matka podkreślają szczególną rolę języka łacińskiego. Okazuje się, że nauka „martwego” języka pozwala na skrócenie nauczania innych przedmiotów nawet o 50 procent. Młody człowiek, który uczy się łaciny, z automatu poznaje terminy biologiczne i humanistyczne.
Innym zagadnieniem, które warto omówić przy rozważaniach o przyszłości polskiej edukacji, jest niepokojące zjawisko związane z powstawaniem przedszkoli i szkół Montessori. Choć nurt ten nie jest całkowicie bezwartościowy, to w mojej opinii niesie za sobą również sporo zagrożeń. Opiera się on na naturalizmie pedagogicznym, zakładającym, że dziecko jest z natury dobre i zostawione samo sobie, wychowywane bez zakazów i nakazów, samo z siebie dojdzie do poznania dobra. Jest to sprzeczne z nauką Kościoła, który stoi na stanowisku, iż natura ludzka obarczona jest skutkami grzechu pierworodnego, czego efektem są między innymi osłabienie woli i nieuporządkowane popędy. Prawdziwość tej nauki udowodnić można za pomocą wielu przykładów: dzieci same z siebie nie będą sprzątać swojego pokoju czy odrabiać lekcji. Dopiero nabycie pewnych umiejętności pozwala im na przełamanie lenistwa czy innych negatywnych skłonności. Niezbędny jest tu również system kar i nagród. Wydaje się, że wszystkie nurty pedagogiczne, które dążą do całkowitego zniesienia kar, nie mają niestety szans na sukces.
Metoda Montessori zakłada natomiast, że w okresie pomiędzy narodzeniem a ukształtowaniem się dziecka, zachowania takie jak krzyk czy złość nie są wynikiem upadku natury, ale wiąże się to z tym, że etap kształtowania nie dobiegł jeszcze końca. Rozwiązaniem miałoby być danie dziecku swobody i wolności, które doprowadzą je do poznania dobra. Nagrody i kary prowadzą jedynie do sztucznego unieruchomienia, a po ustąpieniu środków przymusu dziecko i tak powraca do stanu buntu.
Nurt stworzony przez Marię Montessori nie jest co prawda w pełni antypedagogiczny. Autorka łagodziła bowiem swój naturalizm poprzez podkreślenie roli nauczyciela, którego zadaniem miałaby być organizacja środowiska wychowawczego. Wolność dziecka nie powinna być więc co do zasady ograniczana, ale może być ukierunkowana. Pogląd Montessori jest tu bardzo podobny do poglądu Rousseau, dla którego wolność była swego rodzaju narzędziem manipulacji. Uważał on, że dziecko może co prawda robić to, co zechce, ale „wolno mu chcieć tylko tego, czego wy chcecie, żeby ono chciało”. Dziecko utrzymywane jest tu więc w pewnym „złudzeniu wolności”, które potrzebne jest jednak de facto tylko do skuteczniejszej kontroli.
Pedagodzy słusznie zwracają uwagę na to, że metoda Montessori bazuje de facto na dziecięcym egoizmie i pysze oraz dąży do utrwalenia w dziecku takiego typu postaw. Nie ma tu bowiem miejsca na cnotę posłuszeństwa. Nie ma też nauki obowiązkowości. Dziecko ma zajmować się tym, co aktualnie je zaciekawi, a nie tym, co jest trudne. Oczywiście, praktyka ta w niektórych sytuacjach może przynieść dobre owoce (szczególnie w przypadku dzieci przedszkolnych, które mają jeszcze prawo do wybierania zabawy zamiast nauki), niemniej jednak całkowita rezygnacja z wyznaczania dziecku obowiązków nie przyniesie najprawdopodobniej dobrych owoców.
Szkoła nie może być „wyścigiem szczurów”, który przygotowuje ucznia do pracy w korporacji. Niezwykle ważna jest tu również rola rodziców, którzy powinni stawiać dziecku wymagania, przy jednoczesnym zachowaniu umiaru w przeciążaniu go zajęciami dodatkowymi. Zajęcia takiego typu powinny dawać przede wszystkim radość i satysfakcję, nie może być mowy o konieczności zapisywania dziecka na dodatkowy angielski czy korepetycje z matematyki. Szkoła, która nie przekazuje wiedzy i nie wspomaga ucznia w procesie nauczania, nie spełnia de facto swojej funkcji.
Pamiętajmy również, że nie ma szkół neutralnych światopoglądowo. Jako narodowi radykałowie powinniśmy sprzeciwiać się laicyzacji szkolnictwa. Nie możemy dopuścić do zdejmowania krzyży z sal lekcyjnych, do usuwania religii ze szkół czy do tego, aby nasze dzieci uczone były o rzekomych dobrodziejstwach liberalnej demokracji. Jednak wydaje się być to niewystarczające. Ważny jest również powrót do katolickiej antropologii i sprzeciw współczesnym nurtom antypedagogicznym. Nie chodzi o to, aby wracać do czasów, gdy nikogo nie dziwiło stosowanie kar cielesnych przez nauczyciela (osobiście jestem zagorzałym przeciwnikiem stosowania jakiejkolwiek przemocy wobec dzieci). Nie trzeba jednak de facto odwoływać się do nauki Kościoła, aby wiedzieć, że człowiek, w tym również dziecko, skłonny jest do wybierania zła zamiast dobra. Dlatego ważny jest szacunek do hierarchii (oczywiście, nauczycielowi należy się szacunek „z automatu”, aczkolwiek o wiele bardziej wartościowe jest wypracowanie sobie autorytetu), a także wprowadzenie odpowiedniego systemu kar i nagród. Nie chodzi tu rzecz jasna o tresurę. Młody człowiek musi przede wszystkim znać powody, dla których dane zachowanie jest zabronione.
Pamiętajmy, że tylko dobrze funkcjonująca szkoła przyniesie nam w przyszłości owoce w postaci Polaków z dobrze ukształtowanym charakterem. Polaków, którzy nie tylko będą posiadać wiedzę, ale będą też umieć stosować ją w praktyce, czy przekonywać oponentów do swojego stanowiska.
Czas już skończyć z politycznymi miernotami, które prowadzą ze sobą rozmowy na poziomie piaskownicy…