Małgorzata Jarosz - Spacerkiem po polskich peryferiach czyli historia upadku polskiego przemysłu

Według Głównego Urzędu Statystycznego w 2018 roku poza granicami kraju przebywało blisko 2,5 miliona Polaków. Najliczniejsza grupa to osoby w wieku 30-39 lat. Zdecydowana większość emigrantów pochodzi z miast mniejszych i poprzemysłowych.

Na temat upadku polskiego przemysłu, a co za tym idzie, wyludniania się mniejszych miast, pisać można bardzo dużo, dlatego siłą rzeczy ograniczę się tu do przedstawienia przykładów.

Jednym z najbardziej spektakularnych przykładów jest Prudnik i jego słynny Frotex, przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją wyrobów włókienniczych. Historia fabryki sięga pierwszej połowy XIX wieku, kiedy to do Neustadt in Oberschlesien (Nowe Miasto na Górnym Śląsku), dzisiejszego Prudnika, przybył Żyd Samuel Frankel. Na przełomie wieków przedsiębiorstwo było już potęgą przynoszącą rocznie dziesiątki milionów marek zysku. Na mocy ustaw norymberskich akcje przedsiębiorstwa znalazły się potem w rękach nazistów.

Po wojnie fabryka stała się trzonem Śląskich Zakładów Tekstylno-Konfekcyjnych. W 1949 roku przedsiębiorstwo zmieniło nazwę na Zakłady Przemysłu Bawełnianego „Frotex”. Na przestrzeni 20 lat Prudnik zwiększył swoje zaludnienie aż o 60 procent. Był to efekt przesiedleń, ale też dynamicznego rozwoju przemysłu, który przyciągał ludzi z okolicznych wsi. W latach siedemdziesiątych przedsiębiorstwo zatrudniało ponad 3 tysiące osób.

Podczas obrad Okrągłego Stołu przez polskie zakłady przeszła fala strajków, o mało co nie doszło do niego również we Froteksie. Pracownicy domagali się podwyżek o 60 procent w stosunku do roku poprzedniego, tak aby nadążyć za rosnącymi cenami. Ostatecznie dyrektor zakładu ogłosił, że maksymalna podwyżka może wynieść 40 procent, ponieważ na więcej nie pozwala tak zwany popiwek (podatek mający na celu zmuszanie przedsiębiorstw państwowych by nie podnosiły płac).

Po 1989 roku przyszłość Froteksu rysowała się bardzo niepewnie. Główny księgowy ocenił sytuację jako katastrofalną. Problemem były szybko rosnące ceny, które uniemożliwiały zakup surowców. Ponadto załamała się również sprzedaż – do Polski masowo napływać zaczęły tanie ręczniki z Chin i Wietnamu. Dochodziło nawet do paradoksalnych sytuacji, kiedy to władze Froteksu zachęcały swoich pracowników, aby sami sprzedawali wyroby. Rzeczywiście, niektórzy chodzili po rodzinie i sąsiadach, aby znaleźć chętnych na ręczniki. W 1992 roku lokalny „Tygodnik Prudnicki” pisał, że wyprodukowanych tkanin jest jednak tak dużo, że trzeba składować je w części biurowej.

Przedsiębiorstwo szukało oszczędności w osłonach socjalnych i dodatkach. Zaczęło się od zaprzestania brania na siebie kosztów dojazdu osób, które docierały do pracy PKS-em i zakładowymi autobusami. Wywołało to oburzenie, ponieważ w niektórych przypadkach pełen koszt biletów miesięcznych sięgał jednej czwartek pensji.

Wiosną 1992 roku Frotekx stał się spółką akcyjną skarbu państwa, co miało prowadzić do jego sprywatyzowania. Na początku 1994 roku w zakładzie odbyło się referendum, pracownicy mieli zadecydować o wyborze drogi prywatyzacji. W grę wchodziło przejęcie fabryki przez spółkę pracowniczą (co popierały związki zawodowe) lub prywatyzacja przez Narodowe Fundusze Inwestycyjne. Za pierwszym rozwiązaniem opowiedziało się 57 procent głosujących. Niestety, wynik referendum niczego nie gwarantował, ponieważ załoga chciała kupić zakład za przysłowiową złotówkę, a maszyny planowała wykupić później za wypracowane zyski. Sprawa ostatecznie stanęła w miejscu, ponieważ premier Waldemar Pawlak wstrzymał realizację Programu Powszechnej Prywatyzacji.

Latem 1995 roku fabryka powoli zaczęła stawać na nogi. Były pieniądze na inwestycje, między innymi w przędzalnię w Podlesiu, sieć komputerową i zakup sprzętu do tworzenia wzorów. Frotex ostatecznie wszedł w skład Drugiego Narodowego Funduszu Inwestycyjnego. Zakładano, że zapewni to dostęp do nowych technologii i kapitału. Mimo to jednak sytuacja pracowników była niepewna. De facto każdy drżał o swoje stanowisko, pojawiały się plotki o masowych zwolnieniach. W 1996 roku samobójstwo popełnił wieloletni pracownik zakładu. Wydarzenie to wstrząsnęło pozostałymi. Nikt nie miał wątpliwości, że przyczyną tragedii była właśnie obawa przed utratą pracy.

Rok 1996 roku zakończył się co prawda zyskiem, jednak większość akcjonariuszy zadecydowała, że nie zostanie on przeznaczony na podwyżki i premie, ale na powiększenie rezerw finansowych i pokrycie strat z lat poprzednich. Tymczasem rosnąca inflacja skazywała pracowników na głodowe pensje. Niektórzy mówili wprost, że wkrótce stać będzie ich tylko na chleb z margaryną. Zdarzało się, że pracownice przyjeżdżały do pracy chore, bo nie mogły pozwolić sobie na utratę premii i dodatku stażowego.

Jesienią 1997 roku do Prudnika przybył prezes Drugiego NFI Krzysztof Żabiński. Stwierdził on, że dla zakładu lepiej będzie, jeśli połączy się on z innymi firmami. Zarząd zadecydował ostatecznie, że Frotex zakupi Zakłady Bawełniane Frotte w Bogatyni. Koszt transakcji był co prawda niewielki, ale problemem stała się konieczność spłacenia dodatkowe 2,5 miliona złotych na spłacenie długów Bogatyni. Było to trzykrotnie więcej, niż planowano zarobić w całym 1999 roku, kiedy dochodzi do zakupu. Spółka Frotte swoją upadłość ogłosiła w 2001 roku. Frotex zmuszony był wówczas pokryć koszty 5 milionów jej długów.

W 2000 nowym zagrożeniem stała się decyzja rządu o zmniejszeniu cła na towary bawełniane z Turcji. Był to kraj z bardzo nowoczesnym przemysłem tekstylnym, mocny konkurent na zachodnich rynkach dla polskich fabryk. Produkty tureckie, podobnie jak chińskie czy pakistańskie, były o wiele tańsze niż polskie.

Ostatecznie Frotex sprzedany został w 2002 roku. Większościowy pakiet akcji trafił pod kontrolę spółki Frotex Management, którą tworzyły osoby zasiadające dotąd w zarządzie i radzie nadzorczej Froteksu. Związki zawodowe były zaskoczone, że akcje nie trafiły w ręce pracowników, którzy proponowali niemal trzykrotnie wyższą cenę za akcję. Tyle że nie od razu- proponowano, aby co miesiąc potrącano im pensje, aż uzbiera się potrzebna kwota. Frotex Management, założona przez Stanisława Wedlera i Bogdana Stanacha, płaciła w gotówce. Co ciekawe, do NFI w Warszawie pojechał wówczas sam burmistrz Prudnika, Zenon Kowalczyk. Niestety, został potraktowany przez dyrektora jak niepotrzebny ignorant.

Wedler deklarował, że chce uratować Tytanica przed utonięciem. W rzeczywistości oznaczało to zwolnienie 250 osób. Pozostałej załodze obcięto pensję o jedną piątą. Podjęto ponadto decyzje, że od tej pory zakład importować będzie wyroby bawełniane z Indii i Chin, a potem sprzedawać je pod swoją marką.

Historia Frotexu zakończyła się w 2010 roku, kiedy prezes Andrzej Dudziński złożył wniosek o upadłość zakładu. Zakład miał wówczas 19 milionów złotych długu. Przez kilka miesięcy syndyk próbował co prawda prowadzić produkcję, ale ostatecznie we wrześniu zwolniono całą załogę.

Przypadek Frotexu nie jest oczywiście wyjątkiem. Szacuje się, że po 1989 roku blisko co trzeci zakład uległ całkowitej likwidacji lub zaprzestał produkcji. W Polsce po transformacji doszło do największego spadku zatrudnienia w przemyśle w skali całej Europy. Porównywalny regres zaliczyła tylko Wielka Brytania.

Bardzo podobną historię posiada Bielawa, która doświadczyła upadku Bielbawiu, przedsiębiorstwa produkującego tkaniny. Były to dawne zakłady Dieriga, znacjonalizowane w 1945 roku przez polskie państwo. Początkowo działały one jako Państwowa Fabryka Wyrobów Bawełnianych Numer 1 (dlatego popularnie zwano je Jedynką). Pięć lat później zmieniono nazwę na Bielawskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego imienia II Armii Wojska Polskiego (skrótowo: Bielbaw). Fabryka zatrudniała wówczas 6,7 tysiąca ludzi, a samo miasto liczyło ponad 22 tysiące mieszkańców. Przy zakładzie działało przedszkole, przychodnia oraz dom kultury.

W 1992 roku Bielbaw został przekształcony w jednoosobową spółkę skarbu państwa. Trzy lata później jego akcje wniesiono do Narodowych Funduszy Inwestycyjnych (NFI), które stanowiły element Programu Powszechnej Prywatyzacji. Zadaniem NFI było poprawienie kondycji i wartości zakładów, a w efekcie znalezienie kupca i inwestora. Dla Bielbawiu był to stosunkowo dobry okres. W 1995 roku odnotował zyski w wysokości 3,3 miliona złotych, a w 1997- 4,9. Wtedy też przedsiębiorstwo debiutowało na warszawskiej giełdzie. Niestety, później było już tylko gorzej. W 1999 roku zakład zatrudniał zaledwie 2 tysiące osób (wcześniej w szczytowym okresie było to aż 7,5 tysiąca). Na początku XXI wieku Bielbaw zakupił Marian Kwiecień, biznesmen znany z listy najbogatszych Polaków. Krajowy rynek tekstylny zaczął jednak sukcesywnie kurczyć się wskutek napływu tanich towarów z Azji. W przedsiębiorstwie zaczęły się masowe zwolnienia, brakowało środków na inwestycje. W efekcie nowy właściciel sprzedał za bezcen maszyny na złom, a historyczne budynki przemysłowe wyburzył, chcąc w tej sposób uniknąć płacenia podatków od nieruchomości. Ostatecznie Bielbaw ogłosił upadłość w 2008 roku. Bezrobocie w mieście wynosiło wówczas 21 procent, a więc ponad dwa razy więcej, niż wynosiła średnia dla całej Polski.

Upadek zakładu pociągnął za sobą wyludnienie miasta. W 1995 roku Bielawę zamieszkiwało ponad 34 tysiące osób, podczas gdy w 2019 było to już 30 tysięcy (zaludnienie skurczyło się więc o ponad 30 procent). Jest to jeden z najgorszych wyników (gorzej jest między innymi w Kamiennej Górze i Nowej Rudzie, skąd wyjechał blisko co piąty mieszkaniec). Mieszkańcy Bielawy to obecnie głównie emeryci, więcej niż co czwarty mieszkaniec ma ponad 60 lat.

Innym przykładem miasta w stanie zapaści jest podlaska Hajnówka. Tylko w 2019 roku to niewielkie, bo dwudziestotysięczne miasto, na stałe opuściło 246 osób. Miasto ma ponadto bardzo niski przyrost naturalny, odbiegający nie tylko od średniej województwa, ale od średniej krajowej.

Dramatyczna sytuacja Hajnówki związana jest z krajowymi decyzjami o zaostrzeniu ochrony Puszczy Białowieskiej i zakazie wycinki drzew, a w efekcie zniszczeniem tamtejszego przemysłu drzewnego. Jego początki w mieście sięgają 1915 roku, kiedy Niemcy zajęli Puszczę i otworzyli tu dwa tartaki oraz fabrykę suchej destylacji drewna. Po I wojnie światowej do miasta w celach zarobkowych przybywali ludzie nawet z odległych części kraju. W efekcie miasto tętniło życiem- rozwijał się handel, powstawały nowe sklepy, szkoły czy przedszkola. Przemysł drzewny napędzał rozwój Hajnówki również po 1945 roku. Przez długie lata chroniony był tylko park narodowy, czyli jedynie 8 procent terenu Puszczy. Po 1989 roku najpierw powiększono teren Białowieskiego Parku Narodowego- z 5 do 10 tysięcy hektarów. Następnie utworzono sieć rezerwatów, a prezydent Lech Kaczyński powołał zespół który opracował plan objęcia ochroną całej Puszczy. W efekcie w 2012 roku wycinka drzew zmniejszona została do 48 tysięcy metrów sześciennych drewna rocznie, podczas gdy w latach wcześniejszych było to nawet 100- 150 tysięcy.

Prudnik, Bielawa czy Hajnówka to tylko przykłady. Obok nich wymienić można między innymi Chełm, Jasło, Giżycko i wiele innych. Historia każdej miejscowości jest inna, jednak łączy je jedna rzecz: odpływ ludzi młodych, a co za tym idzie, brak większych perspektyw na rozwój. Nie ulega wątpliwości, iż jest to obszar, który powinien być ogromnym polem do popisu dla nas, polskich nacjonalistów. Nie może nam być obojętny los Polaków, którzy zmuszeni są do porzucenia rodzinnych stron i szukania złudnego szczęścia w Warszawie lub poza granicami ojczyzny. Wydaje się, że ponowne ożywienie wyludnionych miast może być jednym z najistotniejszych elementów budowy Wielkiej Polski…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *