Grzegorz Ćwik - O naprawę uniwersytetu

Uniwersytet jako taki w historii Europy jest zjawiskiem nie tylko unikatowym, ale i przez wiele wieków jawi się nam jako element nie poddający się naciskom, wpływom i próbom ograniczenia jego tradycyjnej autonomii. I choć dziś uniwersytety są zjawiskiem w Europie powszechnym, podobnie zresztą jak na całym świecie, to nie ulega wątpliwości, że w obecnej dobie odeszły one bardzo mocno od swej podstawowej roli i funkcji. Poddanie uniwersytetów wolnorynkowej logice czy narzucenie manii rankingów i zestawień, bez jakiegokolwiek zastanowienia nad ich sensem i źródłem, to z pewnością czynniki, które sprawiają, że uniwersytety są dziś w dużym kryzysie, a w Polsce widać to szczególnie mocno, choćby ze względu na niedofinansowanie. Uniwersytet stanowiący do pewnego momentu nie tylko zjawisko dość unikatowe, ale także mające konkretną rolę cywilizacyjną i naukowo-rozwojową, dziś coraz bardziej staje się elementem społeczeństwa postmodernistycznego, dostarczając do danych sektorów ekonomii ludzi mających w zamyśle przynajmniej posiadać określone zdolności i wiedzę. A co z pierwotnym, jakże nie dochodowym i nieekonomicznym celem uniwersytetu? W dobie praktyczności, porównań i zestawień, rywalizacji i ekonomicznej optymalizacji właściwie jest tego coraz mniej. Może pora na radykalną i wręcz rewolucyjną zmianę?

Ale zacznijmy od początku, a dokładnie od tego gdzie jest dziś uniwersytet, a zwłaszcza polski uniwersytet.

Rankingi i ich patologia

O tym, że mamy problem z polskimi uniwersytetami słyszymy właściwie od zawsze, zarówno z ust samych akademików jak i studentów czy polityków, i to tak opozycyjnych, jak i rządzących. Do tego oczywiście media, często z definicji będące ojkofobiczne, lubią ponarzekać jak to polskie uczelnie są kiepskie, zacofane, niedzisiejsze bo… w różnych rankingach jesteśmy na bardzo odległych miejscach. No to przyjrzyjmy się tym rankingom i o czym one świadczą właściwie. I tak w zestawieniu „Światowy Ranking Uczelni – QS World University Ranking 2023” polskich uczelni uwzględniono 15, Uniwersytet Warszawski zajął najlepsze miejsce w historii – 284, Jagielloński 293, kolejne to miejsca od 521 do 1000. Miejsca te zresztą są dość stabilne i stąd co roku słyszymy o tym jak bardzo polskie uniwersytety odstają od światowej czołówki. Otóż zdecydowanie odstają, ale wcale nie z przyczyn, które tak nisko nas w tego typu zestawieniach sytuują, a same rankingi czynią bezużytecznymi.

Czym w ogóle są te rankingi, bo od tego należy zacząć? Najpopularniejsze zestawienia wyższych uczelni całego świata to te tworzone przez: Times Higher Education, Quacquarelli Symonds (QS), Reuter’s World czy the Academic Ranking of World Universities (ARWU) opracowywany przez Shanghai Ranking Consultancy. Są to tak naprawdę narzędzia opracowane przez korporacje konsultingowe i medialne, służące brandingowi, zarządzaniu markami na globalnym rynku studentów. A więc rankingi świadczą o tym jak wysoko można ocenić budowanie marki danej uczelni, wyposażenie jej w wartość finansową i poddanie transakcji finansowej. Tym jest przecież dzisiejsze zarządzanie. W przypadku rankingu QS na prawie połowę oceny składa się wizerunek uczelni za granicą i jej rozpoznawalność.

Skoro uniwersytet, jak każdy inny podmiot wolnorynkowego neoliberalizmu, walczyć musi o zyski, rozpoznawalność marki, etc. to markę tą podbijają między innymi właśnie pozycje w rankingu. A więc mamy swoistą kwadraturę koła: uniwersytet walczy o rozpoznawalność swego „brandu”, a ten podbijany jest przez dostosowanie się do wszelakich rankingów i zestawień, ci znowuż zwiększa ten brand. I tak wszyscy walczą o jak najwyższe miejsce, zapominając chyba czym te zestawienia w gruncie rzeczy są.

Już 50 lat temu brytyjski ekonomista Charles Goodhart zauważył, że jakiekolwiek wskaźniki ekonomiczne (i nie tylko) mają sens jedynie wtedy, gdy mierzone są niezależnie od działań badanych organizacji. A więc jeśli uniwersytet w sposób świadomy podbija konkretne wskaźniki, poważnie obniża to ich przydatność w mierzeniu ogólnej jakości uniwersytetów. Aspekty akademii nieuwzględniane w rankingach (bądź nisko punktowane) siłą rzeczy zostaną zaniedbane. Dlatego np. warunki pracy naukowców nieszczególnie obchodzą współczesne globalne uniwersytety (w tym także, a może przede wszystkim – polskie!).

Jeśli zresztą spojrzymy na genezę uniwersytetów, ich specyfikę i lokalne charakterystyki, to mania rankingów i warunkowania ich kryteriami czysto rynkowymi i marketingowymi prowadzi do ogromnej patologii. Skoro bowiem na siłę i wbrew humanistycznej specyfice szukamy wspólnego mianownika, umożliwiającego porównanie wszystkich ocenianych instytucji, to siłą rzeczy wymuszamy stosowanie strategii wygrywającej, a to z kolei likwiduje jakąkolwiek uniwersytecką różnorodność, która w nauce i akademii jest kluczowa.

Co więcej, tak silne skupienie się na marketingu, budowaniu swojego „brandu” wymaga profesjonalnych i niezwykle kosztownych działań, zazwyczaj realizowanych przez zewnętrzne podmioty. W praktyce oznacza to, że uniwersytet posiłkuje się wynajęciem firmy marketingowej i pr-owej, która za duże pieniądze buduje rozpoznawalność i markę uniwersytetu. To ma podwójną szkodliwość – po pierwsze „renoma” danej uczelni wynika tu nie z jej realnych osiągnięć i poziomu nauczania oraz prowadzenia badań, a z tego na ile skuteczny i dobrze opłacony jest marketing. Po drugie, działanie takie jest bardzo kosztowne i uniwersytety finansują je kosztem badań, pensji pracowników, utrzymania zaplecza czy bibliotek.

Efektem jest drastyczne obniżenie statusu społecznego, materialnego i psychologicznego pracy akademików. Zatrudnieni zwykle na umowach śmieciowych, za bardzo niewielkie pieniądze walczyć muszą chociażby z alienacją, z porzucaniem standardów profesji i uniwersyteckich wartości. To praca nieceniona, bez końca, bez sensu. Na zachodzie dość powszechne już są medialne doniesienia o wykładowcach bardzo prestiżowych uczelni zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, którzy mieszkają w samochodach, bo zwyczajnie nie stać ich nawet na wynajęcie pokoju, podczas gdy dziekani owych uniwersytetów wpisują w listę swoich zasług stałe obniżanie udziału płac w kosztach działania instytucji. A czemu się tak dzieje? Bo wymagają tego właśnie rankingi, które uwzględniają wszelkie formy „optymalizacji” wolnorynkowej, a więc zmniejszanie kosztów, które jak wiadomo najłatwiej zmniejsza się kosztem pracowników.

O czym więc tak naprawdę świadczą niskie pozycje polskich uniwersytetów w tych zestawieniach? To tylko dowód na brak systematycznych i wysoce opłacanych działań reklamowych i marketingowych. A że takie działania są obecnie absolutnie poza zasięgiem naszych uniwersytetów, nawet jeśli radykalnie zwiększyć ich finansowanie, to i nie ma co oczekiwać, że w tych rankingach znajdziemy się wysoko. Nie ma też co się tym w jakikolwiek sposób przejmować.

Fabryka pracowników, fabryka bezrobotnych

Innym problemem w myśleniu o uniwersytecie jest ścisłe wiązanie go z ekonomią, rynkiem pracownika i ogólnie mechanizmami neoliberalnej gospodarki. W tym wypadku uniwersytety są traktowane identycznie jak reszta szkół wyższych, a zwłaszcza tych o profilu zawodowym. Są więc niczym innym jak wpisanym w kapitalistyczny modle ekonomii dostarczycielem osób o określonej wiedzy i umiejętnościach na rynek pracy. O ile w wypadku szkół politechnicznych, dydaktycznych czy jakichkolwiek, które ex definitione są powiązane z danymi zawodami i ich celem jest przygotowanie określonej kadry, jest to podejście zrozumiałe, o tyle w wypadku Uniwersytetu to całkowite wypaczenie, spłycenie i degradacja takiej jednostki. Jeśli bowiem (o czym dalej) Uniwersytet jest miejscem poszukiwania Prawdy, miejscem badań, miejscem realizacji wszystkiego tego, co kryje się pod terminem „nauka”, to uznanie, że najważniejszym kryterium i zadaniem działania Uniwersytetu jest dostarczanie pracowników na rynek, jawi nam się jak zwyczajne niszczenie idei Uniwersytety, w imię wdrożenia wolnorynkowych mechanizmów dosłownie wszędzie. A czy o to chodzi? Czy Uniwersytet jest po to, by w określony i wymierzalny sposób zwiększać ukochane przez kapitalistów PKB i przygotowywać pracowników dla banków i korporacji? Otóż zdecydowanie nie. Stąd utyskiwania tego typu mogą i nieraz mają sens w konkretnych przykładach wyższych szkół technicznych czy zawodowych, ale nie w wypadku tak szczególnym i unikatowym jak Uniwersytet.

To czym powinien być Uniwersytet?

Dziś jest on zawieszony między kilka różnych sfer i grup nacisków na jego wizję: tradycyjną rolę i prowadzenie badań (akademicy, uczeni), powiązanie z rynkiem pracy (siły rynkowe, korporacje, część polityków i sponsorów), produkcję jak największej liczby absolwentów bez względu na poziom nauki (rząd, część akademików, co wynika z kwestii finansowania szkół wyższych). W efekcie dostajemy dziwną hybrydę próbującą naraz realizować różne, sprzeczne ze sobą zadania, jednocześnie być dochodową oraz otrzymywać wysokie dofinansowanie, a także szukającą swojej tożsamości w postmodernistycznym świecie.

Może aby, mówiąc kolokwialnie, Uniwersytet pozostał Uniwersytetem, trzeba wrócić do jego korzeni? Do idei, jaka przyświecała powstaniu uniwersytetów w średniowieczu, gdy instytucję tę określano jako universitas magistrorum et scholarium, a więc wspólnotę nauczających i nauczanych. Później przekształciło się to w universitas scientarum, tj. wspólnotę nauk. W takim ujęciu Uniwersytet był przede wszystkim środowiskiem intelektualny, które winno artykułować zobiektywizowane, całościowe (a więc uniwersalne) poglądy na wszechświat, świat bliższej przyrody, świat zbiorowości ludzkich i pojedynczego człowieka. To, co przyświecało Uniwersytetowi było dążenie do poznania Prawdy, a więc cel metafizyczny, uniwersalny i stojący ponad wszelkie doczesności, pod którymi rozumiem ekonomię, rynek pracy czy zapotrzebowania na pracownika w danym sektorze.

Autonomia Uniwersytetu oraz jego nastawienie właśnie na naukę, badania, poszukiwanie tego co prawdziwe (a nie tylko szkolenie kadr urzędniczych czy pracowników) nie tylko przez wieki było wyróżnikiem na skalę światową, ale w długofalowym ujęciu solidnym handicapem dla europejskiej cywilizacji i kultury. Bowiem osiągnięcia europejskiej nauki od okresu późnego średniowiecza zaczynają wyraźnie przeważać nad innymi strefami cywilizacyjnymi, a ostatecznie przełożenie czysto akademickiej wiedzy na określone kwestie użytkowe (w administracji, technice czy choćby wojskowości) nie było problemem i nie potrzebowało żadnych obwarowań strukturalnych, proceduralnych czy prawnych. Wiedza zdobyta na uniwersytecie szybko przenikała do szeroko rozumianego życia społecznego, a szkoleniem urzędników, oficerów czy kogokolwiek innego z dobry skutkiem zajmowały się inne placówki i instytucje.

Może więc to jest właśnie droga do naprawy Uniwersytetu? Całkowite wyłamanie się z mechaniki wolnorynkowej, całkowite zerwanie z nakazami dostosowania do rynku pracy, wymogów korporacji, nakazów marketingu czy pr-u?

Jak górnolotnie by to nie zabrzmiało ale Uniwersytet przez wieki otaczał nimb pewnej wyjątkowości, wysokiej autonomii i separacji od spraw przyziemnych. Być może już pora powrotu do klasycznej Humboldtowskiej idei uniwersytetu. Gdy Wilhelm von Humboldt praktykował na uniwersytecie w Berlinie, podkreślał, że konieczne jest powiązanie nauczania i badania. A więc powrót do samego początku – Uniwersytet jako wspólnota nauczycieli i uczniów, badaczy i poszukujących. Uniwersytet tu jawi się nie jako przedłużenie szkoły średniej czy czas przeznaczony wyłącznie na uzyskanie pewnej wiedzy. To etap życia oparty na ciągłym kwestionowaniu, które służy poznaniu samego siebie. Etap, w ramach którego student wychodzi ze swych znaturalizowanych przeświadczeń, które nabyliśmy w rodzinie, w najbliższym otoczeniu, w naszej grupie społecznej. Są one poddawane krytyce, są kwestionowane, możemy o nie zapytywać. To stoi w skrajnej sprzeczności z założeniem, że Uniwersytet to takiej wysokiej jakości „dystrybutor”, który napełni studenta wiedzą i umiejętnościami. Uniwersytet to błądzenie i szukanie, a to pierwsze zwłaszcza traktowane jest z definicji w neolibralizmie jako coś złego.

Uniwersytet staje się więc przestrzenią nie do przekazywania gotowej wiedzy (a przynajmniej nie tylko), ale przede wszystkim prowadzi się tu badania i szuka odpowiedzi, na pytania, na które ich jeszcze znaleziono, albo znaleziono, ale uważamy, że były błędne lub nie dość dokładne. Kwestionowanie i wątpienie to zresztą także prymaty Uniwersytetu, a uzyskanie wyniki poznawcze zawsze (zwłaszcza z upływem czasu) staja się czymś relatywnym, nietrwałym. Chodzi o aproksymację – o to, by dążyć do znalezienia najlepszej jakościowo odpowiedzi na daną chwilę.

Inna kwestia to autonomia, zwłaszcza że Uniwersytety mocno wiążą się w swej idei z humanistyką i naukami społecznymi. Te musza być oddzielone od nacisków ze strony świata społecznego i potrzebują wolności do tego, by móc zabierać głos w każdej sprawie i móc wszystko zakwestionować – chodzi o sam przywilej, a nie krytykanctwo z zasady. To wymaga autonomii nie tylko od polityki i świata publicznego, ale także od mechanizmów rynkowych i nacisków dużego kapitału

Sytuacja jest teraz o tyle trudna, że o ile szkoły wyższe jako takie maja zagwarantowaną autonomię, to już autonomia badaczy – wydziałów, instytutów, katedr – została znacząco ograniczona. Rozporządzenia ministerialne decydują o tym, do jakich dyscyplin należy dana jednostka czy katedra, jak tworzyć zespoły, gdzie publikować. W wyniku potencjalnego braku finansowania uczelnie nie życzą sobie pewnych dyscyplin u siebie, dlatego namawia się kulturoznawców, by byli literaturoznawcami w Toruniu albo archeologami w innym ośrodku.

I tu mamy świetny przykład uczelni i ogólnie nauki anglosaskiej, które opiera się o to, że to, że mają swój kapitał żelazny (czego absolutnie u nas nie ma). Czyli na tej zasadzie, że ktoś z sektora prywatnego przekazuje środki, z których następnie odsetki służą zatrudnieniu profesorów, którzy mają pełną swobodę badań. To tworzy rdzeń, zapewnia niezależność od zamówień na konkretne badania, które składają agendy rządowe, instytucje czy korporacje.

Jest dziś już bowiem dość dobrze rozpoznane, że jeśli to wielkie korporacje finansują konkretne projekty naukowe a nie uniwersytet jako taki, to niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Wszyscy chcą badać tylko te zagadnienia, na które są pieniądze, i zaniedbuje się wszystkie inne obszary, na których być może pojawiłaby się wiedza kwestionująca właśnie to, co tam zauważono. Albo znalazłyby się zupełnie inne, nowatorskie rozwiązania.

A przecież nauka jest w takim jak proponuję postrzeganiu Uniwersytetu jest celem samym w sobie niejako, powiązanym z cywilizacyjnym i kulturowym kontekstem działania Uniwersytetu. Nie przyziemna praktyczność, ale Prawda jako taka przyświecać powinny badaczom i uczonym.

Jeśli zaś mówimy o Uniwersytecie jako wspólnocie mistrzów i uczniów, to oczywiście do natychmiastowej likwidacji na tym typie uczelni jest system boloński i przywrócenie 5-letniego systemu studiów. 3letni licencjat powstał właśnie jak efekt dostosowania się do rynku pracy i kopiowania wzorców uczelni, zwłaszcza prywatnych, z zachodu. Jak zawsze zabrakło refleksji i w efekcie ludzie, którzy faktycznie szukają poznania i nauki trafiają na taka trochę lepszą zawodówkę, a następnie i tak musza pozostać na studia uzupełniające które razem z licencjatem i tak trwają 5 lat.

Na pewno polskie uczelnie wymagają ogromnego podniesienia nakładów finansowych. Nauka u nas jako taka jest niedofinansowana, a przecież wszelkie możliwe przykłady pokazują, że inwestycja w edukację jest najlepszą możliwą. Zwróci się ona prędzej czy później, tylko nie w postaci prostych powiązań ekonomicznych czy proceduralnych (jakie daje np. finansowanie inwestycji czy miejsc pracy), ale w ramach ogólnego podniesienia poziomu kulturalnego i naukowego państwa. Skoro 400 czy 500 lat temu „automatycznie” niejako przekładało się to na konkretne technologie, zmiany i rewolucje, to tym bardziej dziś będzie się to działo.

Do tego stworzenie wspomnianych funduszy żelaznych, dostęp do uczelni nadal na zasadzie studiów dziennych, a więc darmowych, stypendia i dbałość o to, by Uniwersytet jako taki był „odporny” na wszelkie zakusy tak ekonomii, jak i ewentualnych sponsorów oczekujących wymiernych skutków swych dofinansowań – to wszystko powinno być zapisane prawie w ustawodawstwie dotyczącym Uniwersytetów. Generalnie tez trzeba zacząć mówić o „Uniwersytetach i pozostałych uczelniach./szkołach wyższych”. Rozróżnienie to w kontekście naszych rozważań jest jasne, jednak w przestrzeni publicznej nie funkcjonuje, przez co Uniwersytety traktujemy i my i politycy w taki sam sposób, jak chociażby politechniki. A to kardynalny błąd, zarówno wypaczający ideę Uniwersytetu, jak i generalnie niwelujący ten jakże istotny dla kulturowy handicap, który nam Uniwersytet daje (pisaliśmy o tym wyżej).

Jest jasne, że tak pojęty Uniwersytet będzie czymś elitarnym – ale przecież dokładnie taki miał być, i jego misja dokładnie tej naukowej i mentalnej elitarności wymaga! Jest przecież wiele innych szkół wyższych, więc mówiąc szczerze i wprost – nie każdy musi na Uniwersytecie studiować. Zresztą, sam termin „studiowanie” oznacza już coś więcej niż samo przyswojenie wiedzy. To zdobywanie pewnych umiejętności, to badanie, to poszukiwanie. I właśnie tak powinien wyglądać Uniwersytet – winien być miejscem gdzie nauka i studiowanie mieszają się, w wyniku czego kwestionowane są stare prawdy, poznawane nowe wyniki i rezultaty badań, gdzie najważniejsza nie jest ekonomia, marketing i pr, ale Prawda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *