W poprzednim numerze Kierunków pojawił się tekst kolegi Kacpra Słomki pod tytułem „Słowiańskość, łacińskość, katolicyzm – albo rozważania o naturze polskości”. Przeczytałem go z dużą uwagą i, jak sądzę, jest to jeden z ważniejszych głosów w dyskusji nad polskim nacjonalizmem, jego korzeniami, wartościami, tradycją i kierunkami rozwoju. Biorąc pod uwagę zawarte w nim stwierdzenia i tezy oraz analizę źródeł polskości oraz polskiej idei narodowej, nie jest dziwnym, że artykuł ten wywołał zarwno duży odzew (co stwierdzam generalnie w sposób subiektywny, obserwując ilość komentarzy i dyskusji). Także ja zdecydowałem się odpowiedzieć w formie artykułu na przynajmniej niektóre wnioski, jakie szanowny Autor wyciągnął w swym artykule. Nie będę ukrywał, że tekst oceniam dość krytycznie, jednak traktuję go przede wszystkim jako asumpt do dyskusji nad fundamentalnymi zagadnieniami i być może wstęp do rozstrzygających stwierdzeń co do natury nacjonalizmu jako takiego i nacjonalizmu w Polsce.
W samym tekście także stwierdzenia dotyczące historii religii słowiańskiej, słowiańszczyzny i początku państwa polskiego wywołały u mnie odruch krytyczny, bowiem zawierają szereg przeinaczeń, jednostronnych opinii i używają twierdzeń, które w nauce bardzo dalekie są od uznania za obowiązujące. Przykładem jest tutaj chociażby bezkrytyczne opieranie się na pracach profesora Dariusza Sikorskiego, które to zostały poddane niezwykle silnej i wielowarstwowej krytyce, przy jednoczesnym całkowitym pominięciu chociażby klasycznej pracy profesora Gieysztora czy doktora habilitowanego Szyjewskiego, które to dotyczą natury historii i źródeł religii słowiańskiej. Niezmiennie jednak, tekst Kacpra Słomki przeczytałem na tyle późno i miałem na tyle niewiele czasu na opracowanie pełnej odpowiedzi, że w niniejszym tekście odniosę się tylko do końcowych wniosków dotyczących samego nacjonalizmu i etyki per se.
Ten zaś Autor zawarł przede wszystkim w fragmencie artykułu, który nosił podtytuł „Łacińskość – albo co czyni nas spadkobiercami wielkości”.
Pozwolę więc sobie pewne ustępy z tegoż paragrafu poddać krytyce.
Autor zaczyna swoje rozważania od powołania się – co potem będzie powtarzał – na twórczość profesora Feliksa Konecznego. Jakkolwiek rozważania te i całość dorobku Konecznego uznać trzeba za niezwykle inspirujące, to pamiętajmy jednak, że w dużej mierze także stały się one nie tylko nieaktualne, a także obalone – tak przez historiografię, jak i nauki polityczne. Chociaż podział przez Konecznego cywilizacji na poszczególne rodzaje i wyszczególnienie ich cech głównych było swego rodzaju prekursorskie, to jednak dzisiaj dysponujemy – po ponad 100 latach – zdecydowanie bogatszą i bardziej rozbudowaną analizą tychże kwestii. Sama chociażby uznanie Rosji za cywilizację turańską stanowi silny archaizm i anachronizm, a do tego pamiętajmy, że Koneczny nie krył nigdy, że jako katolik opisuje pewne zjawiska i cywilizacje właśnie z tego punktu widzenia. Ciężko tutaj mówić o pełnym obiektywizmie, choć oczywiście w nauce stuprocentowy obiektywizm nigdy nie będzie możliwy. Niezmiennie od tego, pominięcie chociażby prac Huntingtona, który zajmował się opisem poszczególnych kręgów cywilizacyjnych i warunków rywalizacji oraz starć między nimi, jest dość symptomatyczne u Autora.
Następnie Autor nie tylko stwierdza, powołując się na Konecznego, że cywilizacja łacińska jest tą najlepszą, ale także że jej głównym organizatorem był Kościół katolicki „który dzięki monastycyzmowi zdołał ocalić przed zniszczeniem dziedzictwo Grecji i Rzymu”. Tutaj warto powołać się na niezwykle istotną i wydaną także po polsku książkę pod tytułem Ciemniejący wiek Autorstwa Catherine Nixey. Doskonale opisuje ona, jaki był prawdziwy – a nie ten wyimaginowany przez ideologów Kościoła Katolickiego – stosunek przedstawicieli tejże religii do całego dziedzictwa antyku. Mówiąc kolokwialnie, sprowadzał się on do konsekwentnego, systematycznego niszczenia praktycznie wszystkiego, co było dziedzictwem kultury antyku – tak w kontekście materialnym (rzeźby, posągi, zabytki architektury, świątynie etc.), jak i intelektualnym (palenie książek, mordowanie filozofów i naukowców, niszczenie całych bibliotek i akademii). Jeśli Autor stwierdza, że dziedzictwo Rzymu i Grecji zostało ocalone przed zniszczeniem dzięki Kościołowi katolickiemu, to zakrawa to na pewne szyderstwo z historii – jak stwierdza bowiem autorka, wedle najnowszych badań ponad 90% intelektualnego dorobku antyku utracono bezpowrotnie na skutek działań fanatyzmu katolickiego, który wszystko, co niezgodne z Pismem Świętym, uznał za godne jedynie zniszczenia i zapomnienia. Pominę już, do jakich innych praktyk z historii i ideologii można by porównać takie działania. W każdym razie twierdzenie, że kultura łacińska (w domyśle katolicka) wyrosła na tym, że do ogromnego dziedzictwa Grecji i Rzymu dodano katolicką moralność i naukę religijną, jest nieprawdą. W gruncie rzeczy najpierw zniszczono prawie cały antyk, a tę niewielką część jego, której udało się przetrwać, następnie nadbudowano katolicką nauką oraz tymi elementami przedchrześcijańskimi, które w kulturze ludowej i folklorze ostały się niejednokrotnie aż do XX wieku.
Następnie Autor pisze, że to katolicyzmowi udało się sprzeciwić „dekadencji pogańskiego indywidualizmu, jak i utopiom kolektywistycznym wszelkiej maści pogańskich idealistów”. Niestety, nie wymienia kolega Kacper, o jakich dokładnie idealistów chodzi, a cały cytat brzmi raczej jak wyjęty ze współczesnej publicystyki prawicowej, a nie z rozważań na temat historii. Przede wszystkim jednak zupełnym nieporozumieniem jest mówienie o pogańskim indywidualizmie – wystarczy sięgnąć chociażby do prac profesora Włodzimierza Lengauera, żeby mieć pełną świadomość, że pogaństwo – w domyśle Grecja i Rzym – są na wskroś wspólnotowe i uspołecznione. To z nich bierze się bliskie dzisiaj nowej prawicy stwierdzenie, że człowiek nie jest wartością samą w sobie, ale przede wszystkim jest człowiekiem osadzonym w określonych społecznościach – państwowych, społecznych, klasowych, a także religijnych. Człowiek definiowany jest przez to, jakie społeczności go tworzą i jakie współtworzy, a pozbawiony ich staje się de facto nikim. Nie ma tu mowy o żadnym indywidualizmie, ponieważ siłą każdego człowieka jest właśnie jego kultura i tożsamość, rozumiana jako wspólnoty, do których należy. To właśnie katolicyzm wprowadził pojęcie indywidualizmu, gdyż skupiał się przede wszystkim na pozagrobowym i poza-doczesnym celu, jakim było zbawienie. Zbawienie to traktowane było wyłącznie w kategoriach indywidualnych, a więc człowiek skupiać się miał nie na pracy i rozwoju własnej wspólnoty, kultury i cywilizacji, ale na mirażu (bo przecież nie jesteśmy w stanie w obiektywny sposób stwierdzić, czy to prawda) zbawienia i życia pozagrobowego. Wszelkie wspólnoty, przede wszystkim religijne i społeczne, były atakowane i niszczone przez katolicyzm, który – stawiając na ponadnarodową, internacjonalną i wrogą etnicznym wierzeniom religię – nie interesował się doczesnością. Jako że była to religia niezwykle młoda, a więc z definicji ostra i fanatyczna, stawała ona w całkowitej wrogości wobec Cesarstwa Rzymskiego, dorobku Grecji etc.
Autor dotyka, moim zdaniem, najbardziej istotnej kwestii w swoim artykule, a zwłaszcza w tym akapicie – poruszając kwestię uniwersalnego rozumienia moralności, gdzie przeciwstawia rzekomą wyższość moralną cywilizacji łacińskiej nad innymi, ze względu na to, że te pozostałe charakteryzują się etyką plemienną lub też ewentualnie etyką opartą na stanowionych normach prawnych. Zatrzymajmy się tutaj chwilę.
Istotą nacjonalizmu jest uznanie swojej wspólnoty narodowej za najważniejszą wartość doczesną w życiu politycznym, społecznym i osobistym. To narodowi podporządkowane jest nasze życie i to naród jest przedmiotem oraz podmiotem polityki oraz prawa. O ile nie podważam w żaden sposób istnienia obiektywnego dobra i zła, o tyle sądzę, że szerzej trzeba rozważyć kwestię przeciwstawienia moralności chrześcijańskich – w takiej optyce, jak opisuje to Autor – z tzw. etyką plemienną. Bowiem pojawia się tutaj problem, który przecież istnieje w polskiej idei narodowej od czasów rozważań Balickiego i Dmowskiego. Etyka plemienna to przecież nic innego, jak w szerokim rozumieniu etyka nacjonalistyczna. Tymczasem Autor przeciwstawia tą etykę, która na pierwszym miejscu stawia właśnie swój naród, etyce uniwersalnej – czyli mówiąc po naszemu: internacjonalistycznej i wszechludzkiej. To autentycznie jednopłaszczyznowe i całkowicie pozbawiające tożsamości ujęcie człowieka, gdzie nie ma znaczenia jego kultura, język, pochodzenie, zwyczaje, wierzenia, etc. Liczy się tylko biologiczna przynależność do określonego gatunku – w tym wypadku Homo sapiens. Człowiek nie jest już definiowany przez swój naród, miejsce, gdzie żyje, to, jak mówi, jakimi kategoriami i wartościami się posługuje. Ważne jest tylko to, że jest człowiekiem.
Czymże różni się to od panującej obecnie ideologii praw człowieka, która zrównuje wszystkich, jednocześnie odbierając im całkowicie tożsamość?
Idąc dalej – w czasach przedchrześcijańskich faktycznie etyka plemienna warunkowała systemy prawne, gdzie określone plemiona, etnosy i narody stosowały kodeksy prawne, według których ludność tubylcza miała inne – oczywiście większe – prawa niż cudzoziemcy i generalnie osoby niepochodzące z danej wspólnoty. Pisze o tym chociażby w swojej klasycznej książce Barbarzyńska Europa świętej pamięci profesor Modzelewski. Rozróżnienie „swój-obcy” i idące za tym rozróżnienie w kodeksach na osoby posiadające pełnię praw – członków danej wspólnoty – i wszystkich pozostałych było naturalną konsekwencją pełnej świadomości, że człowiek jest w pełni człowiekiem tylko w ramach swojego etnosu, swej kultury i swojej gromady.
Katolicyzm wyszedł z zupełnie innego założenia: skoro wszyscy są dziećmi tego samego Boga – przynajmniej w teorii nieetnicznego (tu oczywiście można by się zastanawiać, na ile Bóg chrześcijan nie jest jednak Bogiem Izraelitów, Jahwe), a kosmopolitycznego – tak więc wszyscy mają te same prawa bez względu na to, gdzie się znajdują. Brzmi znajomo, prawda? Zupełnie jak dzisiejsi wojownicy o prawa człowieka i wszelcy naprawiacze ułomnych systemów – czy to realnie totalitarnych i prawdziwych dyktatur, czy tylko wyśnionych, jak choćby Polska, Węgry, czy być może niebawem Rumunia.
A przecież dla nacjonalisty jest oczywiste, że dany naród w obrębie swojego terytorium – czyli państwa – ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek traktować członków swojej wspólnoty narodowej jako najważniejszych. Nie wynika to ani z szowinizmu, ani z rzekomo gorszej i podrzędnej etyki plemiennej, a ze zwykłej logiki, wynikającej z faktu, że każda wspólnota na swoim terytorium ma pełne prawo funkcjonować i rządzić się po swojemu. Dla każdego z nas to polski naród jest najważniejszy – nie dlatego, że jest najlepszy obiektywnie i lepszy od innych, ale dlatego po prostu, że jest nasz. Rozumieli to wszyscy starożytni Grecy, Rzymianie, mieszkańcy Bliskiego Wschodu i właściwie wszystkich innych kultur i etnosów – do czasu nadejścia rewolucji chrześcijańskiej. Mówię tu o rewolucji nie bez powodu – nie chodzi bowiem tylko o poziom i głębokość zmiany, jaką zaprowadził przełom związany z pojawieniem się religii chrześcijańskiej. Nawiązuje to także do koncepcji Alaina de Benoist, który – być może dla niektórych obrazoburczo – nazywa chrześcijaństwo „antycznym bolszewizmem”. Biorąc jednak pod uwagę zarówno fanatyzm, destrukcyjność (o czym już wcześniej wspomniano) wobec tradycyjnych wspólnot i ich dorobku, jak również kosmopolityzm i totalitarność poglądów – to ciężko uznać, że temu francuskiemu myślicielowi było daleko od prawdy.
Przejdźmy na płaszczyznę zupełnie praktyczną i zastanówmy się, czy faktycznie etyka plemienna – z punktu widzenia nacjonalizmu, zwłaszcza tego narodowo-radykalnego – jest czymś gorszym od rzekomo lepszej moralności uniwersalnej. Przykład najbliższy z możliwych: całkiem niedawno słyszeliśmy o tym, że w polskich akademikach pierwszeństwo w dostępie do miejsc mają Ukraińcy i inni przybysze z dalekich krajów. Nie wynika to z jakiegokolwiek faworyzowania ich, tylko z przepisów. Przepisy te zaś warunkują pierwszeństwo w dostępie do miejsc w akademiku tym, jak daleko do danej uczelni mają osoby ubiegające się o takie miejsce ze swojego miejsca zamieszkania. Oczywiste jest, że Ukraińcy i generalnie cudzoziemcy będą mieli tutaj sytuację zdecydowanie lepszą, bo po prostu mają dużo większą odległość ze swoich miejsc urodzenia. Czy jednak jest to sytuacja zdrowa, że finansowane z polskich pieniędzy, realizowane w ramach państwa polskiego i polskiego narodu uczelnie oraz ich zaplecze – w postaci chociażby akademików – przeznaczane są w pierwszej kolejności jako zasób do dyspozycji cudzoziemców? Oczywiście nie. Pierwszeństwo powinni mieć tutaj Polacy. Ale to przecież stoi w rażącej sprzeczności z rzekomo wyższą moralnością uniwersalną, jaką propaguje kolega Kacper.
Kolejna sprawa – chociażby rynek pracy. Czy kolega Kacper nie uważa, że na polskim rynku pracy premiowani i lepiej traktowani powinni być Polacy i to oni jako pierwsi powinni być przyjmowani na konkretne stanowiska? Założę się, że Autor przyznałby mi rację – ale znowuż stoi to w sprzeczności przecież z katolickim, uniwersalnym rozumieniem moralności. Abstrahuję już od tego, czy kolega Kacper właściwie rozumie tę uniwersalność i czy uniwersalność ta nie zakłada jednak, że wspólnota narodowa i etniczna – nawet dla chrześcijanina – powinna być ważniejsza od innych. Znowuż – nie dlatego, że jest lepsza, ale po prostu dlatego, że jest własna.
Tak samo dostęp do zasobów socjalnych, jak chociażby mieszkania czy kwaterunki, służby zdrowia, czy chociażby kwestia imigrantów. Zatrzymajmy się zresztą przy tych ostatnich. Przecież dokładnie uniwersalną moralność propagują dzisiaj w serce przedstawiciele skrajnego poglądu o przyjmowaniu wszystkich imigrantów – bez względu na pochodzenie, powód przybycia do naszego kraju i całe zaplecze religijno-kulturowe, jakie za nimi stoi. Pani Holland, Ochojska, Grupa Granica propagują właśnie takie rozumienie moralności, gdzie nie ma rozróżnienia „swój-obcy”, „polski-zagraniczny”, a jedynie skupiamy się na tym, że jest to istota ludzka. I oczywiście – zgoda – jest to istota ludzka, ale my jako nacjonaliści i Polacy skupiamy się przede wszystkim na dobru własnego narodu. Tak więc cały kontekst etniczny, kulturowy, językowy czy religijny są tutaj nie tylko bardzo istotne, ale wręcz i nade wszystko przeważające.
Mamy pełne prawo traktować swoją wspólnotę jako najważniejszą i – mówiąc wprost i brutalnie – w określonych sytuacjach nie przejmować się innymi. Przypomnę tylko, że przecież nawet w chrześcijaństwie znana jest zasada ordo caritatis, która dokładnie przewiduje to, o czym mówię – a więc hierarchizację istotności i ważności poszczególnych wspólnot i grup, do których się odwołujemy i do których należymy. Wedle tego chociażby: nasza rodzina jest ważniejsza niż nasi sąsiedzi, nasi sąsiedzi niż osoby z dalszych stron, osoby z naszego regionu ważniejsze niż osoby z innych regionów, i wreszcie – i co najważniejsze – osoby naszego narodu są dla nas istotniejsze i ważniejsze niż osoby innych narodów. Prawda? Nie ma w tym żadnej nienawiści, poczucia wyższości czy szowinizmu – ale zwykła… no właśnie: etyka plemienna.
Skoro bowiem państwo nasze i naród, który je tworzy, funkcjonują w ramach określonej symbiozy – i państwo to oraz cała jego infrastruktura materialna i duchowa są zasługą dziesiątek pokoleń polskiego narodu – to możność korzystania z tego, rozwijania i używania w pierwszej kolejności przynależy polskiemu narodowi.
Autor, na marginesie opisu etyki plemiennej, przypisuje ją przede wszystkim cywilizacji żydowskiej — jak rozumiem, idąc za Konecznym. Ale z punktu widzenia nacjonalistycznego należałoby zadać pytanie: i co w tym złego, że obecni Żydzi, którzy rządzą Izraelem, kierują się tak czy inaczej pojmowanym dobrem swojego narodu? Można oczywiście krytykować ich politykę — tak z poziomu moralnego, jak i wpływu na region oraz szereg procesów geopolitycznych. Można być wrogo usposobionym do recepcji relacji polsko-żydowskiej w optyce Izraela i jego dyplomacji oraz organów państwowo-kulturalnych, jednak sam fakt, że Izrael jest niewątpliwie państwem nacjonalistycznym, raczej nie będzie dla nas — nacjonalistów — powodem do krytyki. Niejedna osoba w naszym środowisku pisała już — z czym się całkowicie zgadzam — że od Izraela powinniśmy uczyć się nie tylko skupienia na interesie swojego narodu, ale także skuteczności w osiąganiu swoich celów i interesów.
Dalej Autor stwierdza także, że: „Tam, gdzie triumfuje kolektywizm, biurokracja, statolatria i kult jednostki, gdzie panoszy się monizm prawny, etyka plemienna i trybalizacja życia publicznego — jednym słowem: procesy i zjawiska sprzeczne z aksjologią łacińskiej cywilizacji — tam zawsze, prędzej czy później, nastaje Gleichschaltung ogółu społeczeństwa i kultury. Wraz zaś z owym ‘ujednolicaniem’ następuje gwałt na Tradycji i zabójstwo Piękna.” To jeden z ostatnich elementów, do których pragnę się odnieść. Całe to zdanie oparte jest na wyrażeniach, które niestety nie zostały dokładnie opisane — przykładowo, nie wiemy, co Autor rozumie jako kolektywizm czy biurokrację. Termin „kult jednostki” również pochodzi przecież dopiero z XX wieku, ale zatrzymajmy się tutaj, gdyż znowuż do szeregu podrzędnych, wedle kolegi Kacpra, elementów dodano etykę plemienną. Samą etykę, jak się wydaje, zdążyliśmy już „rozbroić”; zatrzymajmy się jednak przy biurokracji i kulcie jednostki.
Na dobrą sprawę nowoczesną biurokrację wprowadził przecież Kościół Katolicki na terenie Europy, tworząc rozbudowaną sieć parafii, biskupstw, arcybiskupstw oraz całego ruchu monastycznego. Co do kultu jednostki, to — znowu, jeśli chciałbym być uszczypliwy — można by widzieć jego korzenie w kulcie świętych, Matki Świętej, a nawet samego Jezusa. Kult ten przecież był niemożliwy w ramach wierzeń etnicznych, które z definicji były ograniczone do określonego terytorium, jak i same w sobie nie zakładały elementów, jak chociażby wiara w świętych (co nie zmienia faktu, że wierzenia etniczne przedchrześcijańskie posiadały swoich herosów i bohaterów, jak chociażby Herkules czy Gilgamesz — to jednak temat na zupełnie inny tekst).
Ostatecznie Autor wszystkie te terminy uważa za zwiastun nadejścia gwałtu na Tradycji, zabójstwa Piękna w postaci twardego ujednolicenia. Kolego Kacprze — a czymże było innym nadejście chrześcijaństwa, jak nie właśnie ujednoliceniem, całkowitym starciem z powierzchni ziemi znaczenia poprzednich wierzeń, wyznawanych wartości, filozofii, nauki i kultury, aby na to miejsce postawić totalną i obejmującą każdy aspekt życia wiarę z Bliskiego Wschodu? Nagle wszyscy stali się równi, ich zaplecze etniczno-kulturowe bez znaczenia („Nie ma Żyda, ni Greka”), a cały rodzaj ludzki… no właśnie: ujendolicono.
Co do zabójstwa piękna i gwałtu na Tradycji — pisałem już o tym, jak nowoczesne badania jednoznacznie wykazują destrukcyjny charakter wczesnego chrześcijaństwa dla materialnego, intelektualnego oraz duchowego dziedzictwa antyku. Tysiące spalonych traktatów, ksiąg, całych bibliotek, zniszczonych zabytków kultury materialnej i architektury, zamordowanych filozofów, naukowców oraz kapłanów — z tym właśnie wiązało się pierwsze kilka wieków funkcjonowania i wzrostu znaczenia chrześcijaństwa.
Przejdźmy jednak do ostatniego aspektu, a mianowicie słowiańskości, którą Autor nominatywnie traktuje jako drugorzędną i wtórną w stosunku do łacińskości oraz katolicyzmu, które — jak rozumiem — są tutaj utożsamiane. Zacznijmy przede wszystkim od stwierdzenia, że jeżeli uznamy słowiańskość za niewiele wartą lub mało wartą, stawiamy się z definicji w gorszej pozycji niż wszystkie pozostałe etnosy Europy — jako gorsi, posiadający mniej znaczące dziedzictwo bracia, którzy mają się wręcz wstydzić tego, kim są. Czy Niemcy wstydzą się tego, że są Germanami? Czy Norwegowie albo Szwedzi wstydzą się tego, że są Skandynawami? A może Hiszpanie i Portugalczycy wstydzą się tego, że są z kręgu kultury iberyjskiej? Czy Grek będzie przepraszał lub uważał za mało istotne to, że jest Hellenem? Odpowiedzi tutaj są oczywiste.
Autor podaje dwa główne argumenty: pierwszy to stosunkowo późne ugruntowanie się kultury słowiańskiej na obecnych terytoriach Europy Środkowej i Wschodniej (od V wieku naszej ery), oraz fakt, że ludy słowiańskie od samego początku mieszały się z ludnością względem nich tubylczą i ostałą.
Po pierwsze — V wiek to przecież ponad 1500 lat temu, a więc wystarczająco dużo, aby słowiańskość uznać za co najmniej bardzo istotny element naszej kultury, tożsamości i świadomości jako ludzi. Już Spengler zauważył podział Europy jako takiej na Europę Wschodnią i Zachodnią, gdzie Europę Wschodnią utożsamiał generalnie właśnie ze słowiańskością, która dla niego była zupełnie inną jakością i inną Europą niż ta zachodnia. Inna sprawa, że żywioł germański też stosunkowo późno pojawił się na terenach, które obecnie generalnie pokrywają się z Niemcami i Austrią.
Jeśli mówimy zaś o mieszaniu się ludności słowiańskiej z ludami tubylczymi — to przecież takie mieszanie się dotyczy absolutnie wszystkich grup etnicznych zamieszkujących Europę. Tak więc nie jest to żaden argument. Tak samo Germanie mieszali się z ludami zamieszkującymi tereny obecnych Niemiec i państw ościennych, Grecy mieszali się z ludami na Półwyspie Bałkańskim, a poszczególne narody skandynawskie — na dobrą sprawę — genetycznie również niewiele się od siebie różnią.
To właśnie tutaj pojawia się problem owej plemienności w rozumieniu kulturowym i tożsamościowym. Oczywiście — wszyscy jesteśmy Europejczykami, ale Europa podzielona jest na poszczególne regiony, które się od siebie znacząco różnią. I owa różnica, wynikająca z przynależności do słowiańszczyzny, kultury germańskiej czy łacińskiej, jest wartością samą w sobie, a jednocześnie lokalnym „wydaniem” owej europejskości. Mówiąc wprost — europejskość nasza objawia się właśnie w słowiańszczyźnie, która jest elementarną częścią Europy. Co więcej — słowiańskość jest dla nas swojska i lokalna, wynika z tych wszystkich kulturowych, ludowych i aksjologicznych wartości, które nie pochodzą z zewnątrz i nie zostały nam narzucone.
Bez względu na wyznanie zaś i na stosunek do religii chrześcijańskiej, to pamiętajmy, że nie tylko jest ona z importu (i to pozaeuropejskiego — bliskowschodniego), ale została nam narzucona z Niemiec, i to właściwie jako szantaż — na zasadzie: „przyjmiemy ją dobrowolnie, albo skończymy jak Słowianie połabscy”.
W ostateczności Autor w dużej mierze utożsamia polskość z katolicyzmem i kulturą katolicką, łacińską. Z tekstu wynika zaś, że jest to postawione w roli nadrzędnej i — po części przynajmniej — wrogiej wobec słowiańskości, rodzimości i etyki plemiennej. Zachodzi tutaj jednak zasadniczy problem — a właściwie co najmniej dwa problemy.
W dobie obecnej, a więc galopującej laicyzacji i upadku jako takiego Kościoła katolickiego, stawiamy w takim razie na utożsamienie się polskości z czymś, co powoli, a sukcesywnie upada i staje się coraz słabsze. Po drugie — widzimy doskonale, czym dzisiaj jest Kościół katolicki: poziom liberalizacji, korupcji i wpływów antynarodowych jest ogromny. Wystarczy choćby wspomnieć powszechne wsparcie Kościoła Katolickiego dla niekontrolowanej imigracji, gdzie właśnie objawia się konflikt uniwersalnej moralności i etyki plemiennej, o której pisze kolega Kacper. Nie wątpię, że w tym aspekcie stoi on po stronie przeciwnej tejże imigracji — ale to oznacza tym samym, że staje po stronie… właśnie owej etyki plemiennej.
Czy chcemy utożsamiać polskość z ideą religią, która wyraża się dzisiaj organizacją kościelną, popierającą w gruncie rzeczy niszczenie naszego kontynentu i naszych kultur?
Po drugie, tak mocne związanie polskości z katolicyzmem oznacza oddanie w cudze ręce decydowania o naszej tożsamości i wartościach. Doskonale widzimy, że Kościół katolicki nie jest tym samym, czym był 500, 1000 czy 2000 lat temu. I tak widzieliśmy zmiany w podejściu do imigracji, demokracji liberalnej czy kapitalizmu, tak prawdopodobnie prędzej czy później doczekamy się takowych korekt chociażby w sprawie agendy LGBT. Nie wspomnę już tutaj chociażby o co najmniej dwuznacznej postawie papieża Franciszka wobec Rosji i wojny na Ukrainie.
Czy chcemy, aby Polska była utożsamiana z takimi rzeczami i z wartościami, na które nie mamy absolutnie żadnego wpływu, bowiem Kościół katolicki nie tylko jest niezależny od państwa polskiego, ale jako Watykan stanowi również odrębne państwo? Czy chcemy aby tak istotną część naszej narodowości i tożsamości definiowało środowisko i państwo, na które nie tylko nie mamy żadnego wpływu, ale także posiadające własne interesy i cele?
W polskiej przestrzeni publicznej wielokroć już słyszeliśmy wypowiedzi polskich hierarchów kościelnych, jednoznacznie wrogie nacjonalizmowi, który — co ciekawe — nazywany był zjawiskiem pogańskim. I ja, jako rodzimowierca, w pełni się z tym zgadzam — nacjonalizm jako taki jest pogański i występuje przeciwko ujednolicaniu ludzi ideologią praw człowieka. Ludzie są piękni, bo się różnią, mają różne kultury, sztukę, wierzenia, Bogów, zwyczaje etc. i w żadnym wypadku nie uważam, że należy to „ujednolicać” lub deprecjonować lub niszczyć w imię swojej prywatnej wiary w swoje zbawienie.
Na koniec chciałem tylko dodać, że tekst ten nie stanowi ataku na religię katolicką jako wyznanie — jest to (wyznawana religia lub jej brak) nie tylko prywatna sprawa każdej i każdego z nas, ale również, śmiem twierdzić, że wszelkie wojny religijne w ramach środowiska nacjonalistycznego to droga absolutnie donikąd. Jednak na łamach swojego artykułu kolega Kacper poruszył szereg istotnych tematów związanych — jak sądzę — z najbardziej istotnymi aspektami polskiej idei narodowej, i stąd mój skromny głos w tejże dyskusji. Wobec tak ogromnych problemów, przed jakimi stajemy, jak chociażby postępujący pochód liberalizmu i nowej lewicy, rosnący zalew imigracją, wszechwładza korporacji i kapitału warto aby „utwardzić” naszą ideę narodową i ostatecznie ustalić z jakich pozycji aksjologicznych będziemy występować.