W ostatnim czasie miałam okazję zapoznać się z najnowszą książką autorstwa Rafała Wosia, „Dług jest dobry”. Podkreślam, że przeczytałam ją jako osoba zainteresowana tematami społecznymi, jednak jednocześnie całkowity laik w tematach ekonomicznych. Rafał Woś jest publicystą i komentatorem, pracował między innymi w redakcji „Dziennika Gazety Prawnej”, „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki”. Choć na poziomie światopoglądowym w wielu kwestiach zdecydowanie nie jest nam z nim po drodze, to jednak trudno nie docenić jego wkładu w krytykę systemu kapitalistycznego i promowaniem innych rozwiązań.
Już sama teza postawiona w tytule książki wzbudzać może liczne kontrowersje. Jak to, dług jest dobry? Przecież fakt posiadania kredytu tak wielu osobom spędza sen z powiek, a media nieustannie straszą nas długiem publicznym. A jednak, Woś już na wstępie obrazuje swój sposób myślenia bardzo prostym przykładem: w realiach II Rzeczypospolitej do gospody w pewnej małej miejscowości przyjeżdża bardzo bogaty Żyd, a ponieważ wiara nie pozwala mu na noszenie pieniędzy w szabat, pozostawia swój banknot u karczmarza. Korzystając z okazji, karczmarz postanawia spłacić swój dług u rzeźnika. Ten natomiast daje pieniądze żonie, która idzie zapłacić zaległe zobowiązania u szwaczki. Szwaczka płaci z kolei zaległe komorne. I tak, w ciągu zaledwie kilkunastu godzin banknot trafia ponownie do karczmarza, któremu ktoś w mieście był coś winien. Anegdota ta pochodzi od polskiego ekonomisty, Michała Kaleckiego, i ma za zadanie pokazać, że dług może być zarówno utrapieniem, jak i wybawieniem. Zanim w miasteczku pojawia się Żyd, mieszkańcy żyją w marazmie. Głównie ze swojej winy, ponieważ prowadzą życie ponad stan i de facto każdy jest zadłużony u każdego. Z drugiej jednak strony banknot pozostawiony przez przybysza w karczmie stawia wszystko na nogi, restartuje cały system. Dług w takiej formie występował w historii świata de facto od zawsze. Gdyby nie on, biedni na zawsze pozostaliby biedni, a inwestować mogliby tylko bogaci.
W historii Europy wskazać można trzy momenty, w których kredyt gwałtownie taniał. Po raz pierwszy wydarzyło się to w XVI wieku, kiedy końca dobiegł tak zwany wielki głód na złoto i srebro. Odepchnięcie inwazji Turków umożliwiło wówczas wznowienie wydobycia tych kruszców na Bałkanach. Doszła do tego również ciągła rozbudowa zdolności wydobywczych w Nowym Świecie. Zastrzyk opartego na kruszcu pieniądza ożywił europejską gospodarkę. Wzrost ilości pieniądza spowodował, że stał się on coraz tańszy. Podobnie było z kredytem.
Drugi moment to upowszechnienie systemu pożyczkowego w XVIII wiecznej Anglii. Brytyjskie wzorce dotarły również do Europy kontynentalnej. Zachód powoli zaczął dostrzegać, że pieniądz oparty na kruszcu wcale nie jest niezbędny. Kredyt powoli przestawał był towarem luksusowym, dostępnym tylko i wyłącznie dla najbogatszych.
Trzeci moment potanienia kredytu wiąże się z wojnami napoleońskimi i ostatecznym ukształtowaniem się państw narodowych. Pociągało to za sobą wzrost zaufania do państwa, a właściwie do emitowanych przez państwa suwerennych walut. Zaufanie to wynikało z faktu, że na daną walutę zawsze będzie popyt, a to z uwagi na przymus podatkowy.
Woś wskazuje, że dominacja szeroko pojętego Zachodu opiera się właśnie na długu. To właśnie długiem Zachód rozkręcił rewolucję przemysłową, wyścig zbrojeń, a w końcu powojenną odbudowę. To długiem finansowane były XX-wieczne państwa dobrobytu, na które zza żelaznej kurtyny z zazdrością spoglądali nasi rodzice.
Wskaźniki pokazują jednoznacznie, że w ostatnich trzech dekadach w niemal wszystkich państwach Zachodu wzrósł dług prywatny. Wiąże się to właśnie z triumfem liberalizmu i wolnego rynku. Odwrócić ten trend może tylko powrót do państwa opiekuńczego, które zapewni obywatelom dobry system edukacji czy wybuduje mieszkania na wynajem.
Woś wskazuje na to, że za demonizowanie zjawiska długo w dużej mierze odpowiedzialna jest Unia Europejska. Wszystko zaczęło się od kryzysu z 2008 roku, który pokazał rozdźwięk pomiędzy deklarowanymi „unijnymi wartościami” a brutalną praktyką. Zaczęto zadawać pytania, kto ma ponieść koszty kryzysu. Czy mają zrobić to niemieckie banki czy może greccy i włoscy podatnicy? Jak pamiętamy, wybrano tą drugą opcję. Ceną było niestety niszczenie gospodarek południa i systematyczne ubożenie tamtejszych społeczeństw.
W Polsce zagadnienie długu publicznego kojarzy się jednak przede wszystkim z epoką Edwarda Gierka (1971-1980). Woś w swojej publikacji postawił tezę, że dług ten nie był niczym złym. Wręcz przeciwnie, był „konieczny, potrzebny, rozsądny”. Mało tego, został bardzo dobrze wykorzystany. Rzeczywiście, choć lata komunizmu w Polsce określić należy ustrojem słusznie minionym, to jednak nie sposób nie docenić inwestycji epoki gierkowskiej. Przypomnijmy, że mowa tu o 557 zakładach przemysłowych; 2,5 milionie mieszkań, a także rozbudowie infrastruktury i kolei. Co istotne, inwestycje te nie dotyczyły tylko dużych miast, ale były rozłożone równomiernie. Chodzi tu między innymi o miasta takiej jak Lębork, Przasnysz, Świebodzice, Miastko, Września, Czaplinek, Pelplin (przemysł informatyczny i elektroniczny), Łomża, Jarosław, Myślenice (włókiennictwo) czy w końcu Pionki, Inowrocław, Małogoszcz, Małkinia i Lubsko (chemia i surowce). Woś przekonuje, że nowe inwestycje również teraz są w Polsce koniecznością. W swojej argumentacji powołuje się na wprowadzone przez Keynesa pojęcie tzw. mnożnika. Był to sposób na zobrazowanie, że pieniądze wyłożone na spełnienie jakiegoś celu publicznego (np. budowa nowej linii kolejowej lub laboratorium) przynoszą zawsze dodatkowe korzyści dla gospodarki. Chodzi o zysk, który bez wspomnianej linii kolejowej lub laboratorium nie mógłby w ogóle istnieć. Późniejsze badania ekonomistów pokazały, że mnożnik daje lepsze efekty w dobie recesji niż w czasie dobrej koniunktury. Wydatki publiczne miałyby być więc sposobem na przeciwdziałanie kryzysom ekonomicznym.
Pisząc o długu nie sposób pominąć problem tak zwanych chwilówek i parabanków. A w Polsce nie jest to niestety problem marginalny. Szacuje się, że w okresie Bożego Narodzenia dług zaciąga aż 13 do 18 procent osób. Przypomnijmy, że za „chwilówkę” zwykło uważać się krótkoterminową i niewielką (od 2,5- 3,5 tys. złotych) pożyczkę, udzielaną zwykle na okres ok. 30 dni. Oprócz tego warto wyróżnić tak zwane tygodniówki, czyli pożyczki krótkoterminowe zawierane na okres 25 do 52 tygodni, spłacane regularnie w cotygodniowych odstępach. O ściąganie długu dba zazwyczaj prywatny poborca, nazywany eufemistycznie „asystentem” lub „opiekunem”. W praktyce jest to człowiek, który kredytu udzielił. Teoretycznie nie ma on żadnego prawa do wtargnięcia do domostwa, więc dłużnik może go po prostu nie wpuścić. W praktyce bardzo często w takich sytuacjach dochodzi do przemocy werbalnej (niekiedy również fizycznej, ale na szczęście rzadko). Przykładowo, poborcy krzyczą na całe gardło „ty złodzieju, oddawaj coś winny” lub rozklejają na klatce plakaty z nagłówkiem „Uwaga! Niesolidny dłużnik!”. Szacuje się, że w Polsce wysokość długu prywatnego wynosi obecnie ok. 35 procent PKB. Na tle innych krajów Europy nie jest to dużo. Przykładowo, w Niemczech wskaźnik ten wynosi 54 procent, w USA ok. 70 procent, a w Danii i Holandii nawet od 120 do 130 procent. Zjawisko to nazywa się „sprywatyzowanym keynesizmem”. W klasycznym modelu keynesowskim w imieniu wszystkich obywateli zadłuża się państwo, które jednak ma silną pozycję, gdy przychodzi do spłaty długu. Tu jednak mamy do czynienia ze sprywatyzowaniem ryzyka, co siłą rzeczy uderza głównie w najsłabszych. W tym samym czasie państwo natomiast chwali się zrównoważeniem finansów publicznych.
Woś przywołuje dane, zgodnie z którymi całkowita likwidacja bezrobocia kosztowałaby nas 1-1,3 PKB w skali rocznej. Źródłem tych pieniędzy zdaniem autora powinien być właśnie dług. Co zatem stoi na przeszkodzie, aby takie rozwiązanie przynajmniej spróbować prowadzić w życie? Woś nie ma wątpliwości, że istnieją środowiska, którym całkowita likwidacja bezrobocia nie byłaby na rękę. Nie bez powodu liberalne „elity” próbują wmówić opinii publicznej, że państwo nie jest od załatwiania ludziom pracy. Przykładowo, już w 1967 roku ekonomista Milton Friedman wprowadził koncepcję NAIRU, czyli Non- Accelerating Inflation Rate of Uneployment (dosłownie: stopa bezrobocia, która nie powoduje przyspieszenia inflacji). Zgodnie z tą teorią istnieje pewien poziom bezrobocia, który jest dobry dla gospodarki. Jeśli państwo będzie jednak parło do pełnego zatrudnienia, nieuchronnie wywoła inflację. Nie bez powodu inflację powstrzymuje się aktualnie głównie poprzez podwyższanie stopy procentowej, która jest przecież de facto rodzajem płacy minimalnej dla kapitału. Praktyka ta powoduje, że kapitał generuje zyski wyższe niż inflacja. Niestety, pociąga to za sobą schłodzenie gospodarki i wzrost bezrobocia.
Na szczęście wydarzenia takie jak kryzys z 2008 roku, a także pandemia COVID-19 sprawiają, że gwarancja zatrudnienia traktowana jest coraz częściej poważna polityczno- ekonomiczna propozycja. Przykładowo, w 2020 roku w USA ukazała się książka Pavliny Tchernevy „The Case for a Job Guarantee” („W sprawie gwarancji zatrudnienia”). Koncepcja gwarancji zatrudnienia jest dość prosta: w rolę tzw. pracodawcy ostatniej szansy wciela się państwo. Miałoby ono za zadanie dać pracę każdemu obywatelowi, który jej potrzebuje. W dzisiejszym liberalnym modelu państwo co najwyżej może wesprzeć bezrobotnego niewielkim zasiłkiem oraz zaproponować przekwalifikowanie się, jednak pracy nie daje nigdy. Na czym jednak ta praca oferowana przez państwo miałaby polegać? Wbrew pozorom, pomysłów jest sporo. Przykładowo, opieka nad osobami starszymi lub niepełnosprawnymi jest bardzo często albo droga albo świadczona przez półszarą strefę pracowników importowanych z zagranicy. A przecież można sobie wyobrazić projekt publiczny, który kierowałby bezrobotnych właśnie do sektora opieki. Inny przykład: w Stanach Zjednoczonych powszechny jest problem tak zwanych pustyń żywnościowych, czyli obszarów, w których ludzi nie stać na zdrowe jedzenie, więc skazani są na tanią żywność z supermarketów. Dlaczego zatem państwo miałoby nie rozwinąć drobnych, ekologicznych gospodarstw, z których korzystałaby lokalna społeczność. Podobne przykłady można mnożyć. Zasada jest dość prosta: chodzi o znalezienie takich obszarów, w których sektor prywatny nie chce albo nie umie utworzyć miejsc pracy. Nie dlatego, że nie ma takiej społecznej potrzeby, ale dlatego, że nie ma tam komercyjnego interesu do zrobienia. Gwarancja zatrudnienia nie służy natomiast „robieniu interesów”, ale właśnie likwidacji bezrobocia.
W tym miejscu wielu zadaje sobie pewnie pytanie: a ile to kosztuje? W pierwszej kolejności podkreślić należy, że zwolennicy gwarancji zatrudnienia wychodzą poza ramy ekonomii liberalnej i zwracają się w kierunku tzw. nowoczesnej teorii monetarnej (ang. MMT). MMT zakłada, że emitującemu własną walutę rządowi nie mogą skończyć się pieniądze. Rząd najpierw wydaje stworzone „z niczego” pieniądze, a dopiero później ściąga je w formie podatków. Oczywiście, nie oznacza to, że zwolennicy MMT uważają budżet państwowy za idealnie rozciągliwy. Z obliczeń wspomnianej wyżej Tchernevy wynika, że w przypadku USA koszt wprowadzenia gwarancji zatrudnienia wynosiłby 1-1,5% w skali rocznej. Wydatek ten nie jest więc niewyobrażalnie duży, a pociągnąłby za sobą liczne korzyści, takie jak zmniejszenie ubóstwa czy rozbudzenie popytu. Jak zostało to już podkreślone, źródłem pieniędzy spożytkowanych na gwarancję zatrudnienia byłby właśnie dług. Byłby to ukłon w kierunku sektora prywatnego, który mógłby ulokować swoje pieniądze w najbardziej bezpiecznej formie, a więc w formie roszczenia finansowego suwerennego rządu, który co do zasady nie może stać się niewypłacalny we własnej walucie.
Książka „Dług jest dobry” jest pozycją, którą zdecydowanie warto mieć w swojej domowej biblioteczce, bez względu na poglądy polityczne czy gospodarcze. Choć w wielu kwestiach można się z autorem nie zgadzać, to jednak na konkretnych przykładach obrazuje on, że promowany przez współczesny świat liberalny model gospodarki nie jest wcale jedynym słusznym. Wręcz przeciwnie państwo, powinno przynajmniej spróbować wyciągnąć rękę do biedniejszej części społeczeństwa. Bo czy naprawdę chwalenie się zmniejszeniem długu publicznego ma sens, jeśli pociąga to za sobą konieczność zaciągania skrajnie niekorzystnych kredytów przez obywateli. Odpowiedź jest chyba oczywista…
Małgorzata Jarosz